Witam wszystkich walczących tu z kilogramami, przyzwyczajeniami i ....samymi sobą
I witam siebie, nieustannie gotową na zmiany, wyrzeczenia i sukcesy.
Uzależniona od roweru, wciąż przesuwam granice, więcej km, mniej wrażliwości na deszcz czy śnieg, jeżdżę wszędzie, nie pogardzę nawet indoor cycling.
Nie biegam - nie lubię, ale zajęcia w klubie typu interwał, TBC uwielbiam.
Siłownia - hmm, uczucia embiwalentne, inaczej nazwać tego nie umiem, nie lubię ale doceniam efekty i zmuszam się.
Sucho w lesie i piaszczyście się zrobiło. Na polach złoto. Łąki wyblakły. Cicho, ptasie radio prawie przestało nadawać. Grzyby (kurki) ma tylko jeden pan na przydrożnym bazarku.
Nocą latają nietoperze.
Pojawiły się koty. Cztery, młode, w różnych kolorach, przychodzą osobno. Czasami tylko, tak jakby po drodze im było, ale rano, zatrzymują się i patrzą, czy nie pojawią się jakieś śniadanie.
I trochę się boję, że to kocury i że będzie koło naszego domku, kocurem śmierdziało.
A niedaleko, pojawiła się nowa atrakcją turystyczna - zagrodą edukacyjną roboczo ją nazywam ( żadnej tabliczki nie ma na niej). Wszystkie zwierzęta, które można zobaczyć tu żywe, są w wersji plastikowej + dzieci, grzyb i ogroma, większą od krowy ryba 🤔
Ostatni już na zawsze. Kilka lat temu, pływaliśmy Rospudą aż do Augustowa albo do Świętego Miejsca (tam w nocy podkradł się lis, zerwał pokrowiec z kajaka i uciekł z nim do lasu 😳) i to był super szlak, zróżnicowany z wartkimi odcinkami i jeziorami.
Teraz nie istnieje. Zarośnięty, za płytki, brudny.
Na całym odcinku tylko jeden kajak spotkaliśmy (cudny, intensywnie różowy).
Jest trochę domków na brzegach jezior, stoją samochody, ale ludzi nie widać, a jeśli już to siedzą przy stołach, albo smażą się na pomostach, tylko nieliczne dzieci w wodzie się bawią.
I tylko koło Filipowa na plaży miejskiej tłum, muzyka i wrzawa. Wieczorem dużo głośniej.
Rano jeszcze obszczekała nas sarna!!! chyba w jej rewirze namiot postawiliśmy, a mnie przy kąpieli oblazły pijawki (tylko na jednej nodze, tylko przy kostce - obrzydliwość 🥴.
Ale - cudowne i zaskakujące - nie ma w tym roku komarów, meszek i kleszczy.
Reszta dnia bez przygód, kilka godzin mocnego, spokojnego wiosłowania z przerwą na babkę ziemniaczaną w stanicy. Pyszna była, chrupiące, kawałeczki boczku kotu oddałam.
Niebo się zachmurzyło, a nam dni pomyliły 😁, o jeden mniej policzyliśmy, że nam został.
S. poszedł po auto i już troszkę w deszczu spakowaliśmy wszystko i na naszą leśną działkę wróciliśmy, zregenerować się trochę po tych bardzowmoimguście wakacjach 😁.
Prawie 700 km na rowerze, długości tej Rospudy to nawet nie sprawdzam, bo walki z trzcinami na km przeliczyć się nie da. Codzienne pływanie, dobre jedzenie i niezliczone godziny - super, wspólnie z S. spędzonego czasu.
A na drutach dziecinny kocyk wolniutko rośnie. Mięciutki i kolorowy 🤩
Dobrze się zaczął, wakacyjnie. Słońce, spacer, kąpiel w jeziorze, śniadanie na trawie..
Krótki odcinek jeziora (piekielny łabędź z łabędzicą spokojnie sobie pływali dosyć daleko od nas) i znowu ta rzeka. Jak poprzedniego dnia ale bez presji czasu.
Wielki progres zrobiłam - na widok byczków w rzece i S. czekającego troszkę za nimi, znaczy, że minął je bezpiecznie, ja nie nawiązując z nimi oczywiście kontaktu wzrokowego, żeby nie rozdrażnić, przepłynęłam obok jak najszybciej umiałam.
Potem było spokojne jezioro, a po nim ostry, długi kawał rzeki z szybkim nurtem, powalonymi drzewami, kamieniami.
Emocje były, zawsze się wywalałam na tym odcinku, nasze kajaki nie są na rzekę najlepsze. Teraz tylko raz wpadłam do wody wsiadając do kajaka, który lekko się odsunał się od brzegu, a tam już była głębia, której zupełnie się nie spodziewałam. Ale uff, kajak się nie wywalił 😁.
Gdzieś tak w połowie drogi był przepyszny obiad. Na brzegu tabliczka - pierogi, naleśniki, kluski leniwe i strzałka do góry. Na górze małe gospodarstwo, stolik pod jabłonką na słońcu, drugi w altance w cieniu, do wyboru. Pan wypytał dokładnie, kto ile których (ja 5 ruskich, S. 3 z mięsem, trzy z jagodami), czy truskawkowa polewa do naleśników nam pasuje, czy do pierogów zasmażka, a do kawy cukier ma podać.
Na rzece, co jakiś czas ławice małych rybek wyskakiwały ponad powierzchnię, a jedną do kajaka mi wskoczyła!!!, rzucając się między nogami, nie miałam nawet jak jej łapać, bo to trzecia ręką potrzebna. Krzyczałam ale wioslowałam. Dopiero jak prąd troszkę zwolnił, a ryba straciła energię, w ręcznik dała się złapać i wywalić.
Nocleg na super cypelku znaleźliśmy i padliśmy wykończeni tym wakacyjnym odpoczynkiem.
Miało być wakacyjnie. Nogi na deku, kapelusze na głowie, fotki w trakcie 😎.
I jeszcze, jak wodowaliśmy kajaki wszystko wskazywało, że tak będzie.
Jak tylko nasz transport odjechał, S. zobaczył, że kółko od wózka jest bez powietrza, a w wózku nie ma przetyczki. Ale - oj tam oj tam, ktoś przecież pompkę będzie miał na jakimś parkingu - wypłynęliśmy.
A na jeziorze wiatr coraz większy, boczny, nasze kajaki ostrzą mocno na wiatr, trudno bardzo potrzebny kierunek utrzymać. Fala coraz większa. Jezioro długie. Na końcu rura, która można przepłynąć. Tak robi S. Ja, mniejsza, ale panikuję. Cofam, żeby sam kajak rurą puścić, ja przez drogę przejdę, ale boczna fala dopycha mnie do brzegu i zanim udaje mi się wyjść, kilka razy wlewa mi się do środka. Mokre mam spodenki, koszulkę, obydwa ręczniki. Zimno.
Po drugiej stronie rury jakoś zaciszniej. I duże auto stoi, takie co pewnie ma pompkę. Wychodzimy, kierowcy nie ma, ale jak na zawołanie, dwóch rowerzystów w pełnym rynsztunku wjeżdża. S. pyta o pompkę, pożycza ją i rozwala na dwie części po kilku ruchach. Wiatr głowę urywa.
Rowerzysta się nie przejmuje (tania była, nie używał jej jeszcze).
Wiatr jest już na drugim jeziorze też ale kierunek lepszy. Fale większe. My prujemy jak motorówki aż do spokojnej plaży na końcu. Leżaki, wiata, plac zabaw, ciepło. Blisko stacją cpn, S. idzie tam z kółkiem. Do mnie od razu lokals przyłazi z torebka pełną cukierków i rozpiętym rozporkiem. Nie reaguję na próby rozmowy, odchodzi na szczęście. I dopiero wtedy przychodzi dużo ludzi, takich z dziećmi i psami.
Wraca S. kółko ma przebitą dętkę. Jemy obiad i wpływamy w rzeczkę. A właściwie wchodzimy w kamienny strumień, a kajaki ciągniemy na linkach. Jest tak około 15.
A potem trochę płyniemy, trochę przeciskamy się przez trzciny, wychodzimy w muł, albo na kamienie. Trafiamy na zagradzające nam drogę byczki. Ja panikuję, dzielny S. idzie dalej, byczki uciekają. Zostają dwie krowy, bardzo blisko, ale tylko muczą przeraźliwie. Różne mostki przeszkody się pojawiają.
Czasami S.wyciąga piłę i odcina gałęzie, żeby można było płynąć. Jedno wyjście naprawdę trudne. Wąsko tak bywa, że wiosło na nic, trzeba trzciny chwytając się wyciągać. Trwa to w nieskończoność.
Ale wreszcie jest jezioro. Jesteśmy mokrzy, pokryci różnymi kawałkami roślin, zmarznięci trochę. Drogę zagradza nam łabądź. Skrzeczy, pływa w poprzek przed kajakimi, jak już bardzo blisko jesteśmy - łopotem bignie po wodzie kilka kroków i powtarza sekwencje od nowa. Duży, głowę ma wyżej od mojej.
Znajdujemy zejście na ląd, ubieramy się ciepło, moja rano zrobiona herbata = skarb. Rozstawiamy namiot i padamy. Jest 22.
Coraz cieplej jest, ale wieje mocno = głowę urywa i czapkę w sakwie trzeba trzymać czasami. Więc bardziej po lesie jeździmy niż po wzgórzach.
Ale Piaskowa Góra zdobyta 💪
A w lesie pachnie, poziomki słodkie przy drodze rosną, S. borsuka widział, ja tylko kilka saren i zajęcy i dużo rozjechanych, wysuszonych zaskrońców. I jakieś wielkie, nieżywe rozdęte zwierzę, kopyta tylko ze zboza wystawaly, nie sprawdzalam dokładniej.
Dzisiaj spływ Rospuda zaczynamy 😎. Jak zwykle panikuję trochę, jak my wszystko co potrzebne (np ponad 2 kg bananów i ponad 10 litrów wody) zmieścimy w takich maleństwach 😒.
Wieczorami czytam Butcher, prawdziwa historia - beletrystyka pisana jako pamiętniki różnych osób, głównie dr. S. A. Weir, który był dyrektorem asylum dla kobiet.
Jedna historia, vitaliowa taka - to pamiętnik pacjentki z bogatej rodziny, która, jak tylko mąż w wielkiej białej koszuli się do niej zbliżał, znaczy, że seks miał być, zaczynała krzyczeć i kopać. Na potomów w takiej sytuacji nie można było liczyć, więc została oddana na "leczenie" do dr. Weid.
Przez około 10 tygodni była trzymana w bezruchu, przywiązana miękkimi taśmami do wygodnego krzesła, w nocy do wygodnego łóżka. Karmiona wysokokalorycznie siedem razy dziennie. W chwilach pogorszenia choroby, z krzesłem zanurzana była w ciepłej wodzie. Na głowie miała muslinowy kaptur, żeby nic nie rozpraszało jej spokoju. I służącą , żeby dbała o nią. Przytyła 30 funtów i umarła zaraz po powrocie do domu.
Kajakowy dzień, taki prawdziwy, że słonce, a ja w kostiumie i wiatr tylko leciutki (ale w nos, a potem, jak wracaliśmy to już zdechł, zamiast w plecy nas popychać) wreszcie był. I wykorzystaliśmy go na maksa, a nawet bardziej = ponad 30 km, różnorodności. Kawałek pod prąd wpłynęliśmy w Łaźną Strugę, do pierwszego powalonego drzewa, które trzeba byłoby brzegiem okrążać. Rzeczka takase 🫤. Wąska, z brunatna wodą. Więc był w tył zwrot i na jeziora. Piękne, połączone nawet dalej niż myśleliśmy, bo na końcu, pod kolejowym nasypem, jeszcze był przepływ = most całkiem duży. W trzcinach wyszukaliśmy wpływ rzeczki, która przez Park Owadów przepływa. Ale tu już porażka. Brudna była (żadne w sumie zaskoczenie) i płytka, walczyliśmy spory kawał, ale przy kolejnej płyciźnie w tył zwrot zrobiliśmy, pokonani ☹️.
Było "przyjęcie na wodzie" w cudnej zatoczce. Truskawki, banany i czekoladowe poduszkowców firmy Chaber 😛, popijane bardzo ostrożnie, bo brzegi to prawie całe trzciną zarośnięte.
Wypłoszyliśmy niechcący ze 20-ścia chyba białych czapli i kilkaset kormoranów (nigdy tyle nie widziałam), leciały tuż nad wodą i jak ogromna chmura wyglądały!!
Pod koniec piękny, złoty zachód słońca się zrobił, i już tyłek bolał mnie i ramiona i plecy, bo S. ma jakąś tajemniczą technikę wiosłowania, niby tak od niechcenia, a pruje z niezłą prędkością, ja muszę się mocno przykładać 😛.
Na jeziorach sami byliśmy, a w naszym ośrodku jest jeszcze tylko jeden pan, na desce pływa i ryby łowi.
Tylko ptaki tu słychać.
A wczoraj znowu ciemne chmury przewalały się po niebie, rano deszcz jak tylko rower szykowałam.
S. ogłosił dzień odpoczynku = uszykowal sobie wygodne siedzenie na łóżku, wpakował się tam z laptopem i czekoladą i jeździł, z drużyną najemników po pięknym, bardzo niebezpiecznym świecie, walcząc z potworami.
Ja zwiedzałam okolicę samodzielnie i hura!!! Deszcz jakoś bokiem mnie mijał.
Widoczne z sypialni i werandy i z okolicznych wzgórz podczas wycieczek. Dzisiaj wreszcie, pogoda na tyle ładna będzie, że zobaczymy je z kajaka.
Burze i ulewy jakoś dobrze w program dnia nam się wpisują 😃. Np wczoraj, troszkę ponad dwie godziny pedałowałam po okolicy (S. smacznie spał sobie w tym czasie, ale mamy aplikacje lokalizujące, więc gdyby coś, wiadomo gdzie jestem), wróciłam, popływałam w jeziorze, weszłam do domku i wtedy dopiero urwanie chmury!! Ponad dwie godziny chyba!!
Audiobook na te wycieczki: I'm Glad My Mam Died, wciągnął mnie całkowicie. Zachwycił to może nie najlepsze określenie, ale poruszył moje różne miejsca odczuwania.
Teraz czas na Babysiter J. C. Oates. Potem znowu coś tej autorki. Całkiem niedawno ja odkryłam i jest to zachwyt absolutny, który przyszedł po pewnym czasie dopiero. Powolna, pełna napięcia i pełna drążenia w uczuciach i zdarzeniach, które niełatwo jest opisać.
A dookoła wzgórza (wciąż zaskakujące mnie wielkością), jeziora wszędzie. Klimatyczne Stare Juchy z parkiem owadów i pruską zabudową.
Żadnego miejsca z lokalnymi, tłustymi, wielkimi kartaczami czy pierogami z soczewicą. Sękacze, bo podobno też lokalność, tylko w sklepach spożywczych, obok jakiś ciastek na wagę, za plastikową przegrodą - niezbyt zachęcająco wyglądają.
Wiedzieliśmy oczywiście i liofilizowane obiady mamy ze sobą. Warzywa, owoce, serki i banany. Dużo, dużo bananów, zapasy odświeżane w okolicznych sklepach.
Kajakowanie się odbyło, po 24 km rowerowych i kwadransie pływania w jeziorze (moja codzienna poranna rutyna) ale nie było to leniwe machanie wiosłem, ze stopami na deku, żeby pokazać paznokcie w kolorze nakrapianego żuka gnojarka (no i wreszcie trochę nogi opalić).
To walka była, przez cztery jeziora, z boczną falą i szkwałami. Na rzeczce pomiędzy - relaks, odpoczynek i zachwycanie się ptakami. Było ogromne stado kormoranów, białych czapli ponad 10 chyba i dwa rybołowy. Innych ludzi nie było wcale.
Dzisiaj przeprowadzka trochę na południe. Mamy duży czteroosobowy domek, z werandą i widokiem na jezioro.
Dzień pełen zdarzeń: ja rano na karmienie żubrów (źle sprawdziłam, zamknięte było) - 26 km przez Puszczę Borecką. Już na nowym miejscu - wspólna rowerową wycieczka - 26 km, kąpiel w rozbujanym jeziorze, tuż przed burzą. I oglądanie sunącej na nas ulewy, a po niej tęczy, z naszego nowego tarasu.
Wieczorami czytam Butcher - Joyce Carol Oates - podoba mi się bardzo.
Po drodze ulewa nas złapała, zimno się zrobiło i wiatr taki, że białe grzywy na jeziorze się podniosły. A okolica tak piękna, że nie wiedziałam gdzie patrzyć 🤩. I przyroda - wzgórza Mazur Garbatych i wioski - poniemiecka zabudowa, czerwona cegła, a wszystko zadbane, kwiatki wszędzie.
Na miejscu niespodzianka - ktoś przesunął przyjazd i mamy mini mieszkanko. Malutkie, ale urządzone tak, że wszystko pod ręką, nowe, wygodne i poręczne.
Weranda, różne kwiaty dookoła, dwa psy i koty śpiące na poduchach w naszej altance.
Duży pomost i kilka innych osób, tak samo cichych jak my.
Zachwycona jestem!!!
Tylko ten wiatr, a nad jeziorem to już wichura! 😬
Więc od Puszczy Boreckiej zaczęliśmy. Ogromnej z uroczyskami, bardzo pofałdowanej i mokrej (komarów nie ma i meszek nie ma 😁, cud jakiś). Do zagrody żubrów zajrzeliśmy. Takie bardziej jak brązowe krowy wyglądały, nic z Króla Puszczy nie miały. Nieduże, wyleniałe, mało ruszające się.
Podjechaliśmy aż na brzeg mazur żeglarskich, płasko tam, tłumy ludzi, samochody i zapach smażonej ryby. Lody i krzyczące dzieci.
A wczoraj była wycieczka na północ (wiatr ucichł znacznie). Do najwyższej tu Góry Szeskiej. Ale wzgórza są wszędzie, wąskie kręte drogi obsadzone po brzegach starymi drzewami. Kolorowe łąki z przewagą maków. I czasami wielkie gospodarstwa, daleko od innych, że stertą krowiego gówna na podwórku.