W piątek mieliśmy możliwość po raz ostatni chodzić po pięknym mieście Castro-Urdiales.
Dzień zaczęliśmy od wyjścia na wschód słońca. Mąż przygotował deskę serów, wzięliśmy wino, ja zabrałam aparat i statyw. Gdy wychodziliśmy z mieszkania, była jeszcze niemal godzina do wschodu słońca. Sceneria w mieście była bardzo romantyczna.
Zajęliśmy miejsce na kamiennych schodach, które służy mieszkańcom jako miejsce do opalania. Mieliśmy stamtąd widok na łunę miasta Bilbao, na osiedle apartamentów ów po drugiej stronie zatoki oraz plażę, na której dzień wcześniej wylegiwalismy się w słońcu.
Spektakl światła zacząć się tuż po godzinie 8 rano. Kwadrans później widać było już cała tarcze słońca.
Widzieliśmy również samoloty lecące do Bilbao.
Wokół nas krąży ptaki. Były dość ciekawskie, więc zakładam, że nauczyły się już, że obecność ludzi oznacza obecność jedzenia.
Po wszystkim poszliśmy do mieszkania dalej spać. Kladlismy się coś koło 1 w nocy i brakowało nam sił na ten durny i ciepły dzień. Pozamykali sky okna, aby gwar uliczny nas nie obudził. Nigdy jeszcze nie spałam w tak głośnym miejscu, a przecież mój tata mieszkał na starówce zabytkowego miasta na południu Francji. Myślałam, że nic nie przebije grających w nogę butelką wody pijanych Francuzów. Zdziwiłam się dziś rano, gdy grupka jeszcze pijanych hiszpanow, o 5 rano darła się dla zabawy. Jeden krzyczał wciąż „aua”, jakby działa mu się krzywda. Ale po prostu chcieli się wydzierać. No i te psy. Ludzie siedzą w tapasach z psami u nogi, a te się nudzą i szczekają na wszystko i wszystkich. Pracownicy tapasów też nie ustawiają stolików i krzeseł, ttlk ciągną je po kamiennym deptaku. Lub pchają. Pchanie chyba jest głośniejsze. I tak dwa razy dziennie wyciągają wszystko, a potem w nocy zaciągają wszystko z powrotem do lokali.
Poszliśmy wieczorem na kolację do restauracji, gdzie już jadaliśmy. Kelner znów uścinął nam dłonie. Życzył bezpiecznej podróży. Nie dotarliśmy wcześniej do deseru ani razu, więc tym razem zaczęliśmy od deseru. Sernik niemal jak polski. Niższy i mniej suchy. Krem cytrynowy był bardzo smaczny. Jak nie lubię cytryn, to lubię desery cytrynowe. Zjedliśmy też po przekąsce i byliśmy pełni.
W mieszkaniu dokończyliśmy pakowanie i poszliśmy spać. Pobudka o 4 rano. Obie walizki zmieściły się w limicie wagowym. Co prawda waga lotniskowy znów dodała masy, ale zostawiliśmy 1.5kg zapasu na błąd pomiarów. O dziwo do Hiszpanii mogliśmy wziąć 23kg a wylecieć do domu już z 25kg. Nie rozumiem tego. Tak samo jak czasem każą wkładać elektronikę do bagażu kabinowego, a czasem nie. Jak leciałam do Lublina to zakaz wody i elektroniki, do Gdańska to zakaz wody i elektronika w podręcznym, do Hiszpanii to wodę mogłam wziąć ale elektronika w oowrecznym, a teraz w Hiszpanii wodę musiałam wylać. Co lotnisko to inne zasady. Z resztą wracając z Hiszpanii miałam wrażenie, że kontrola osobista była kompletnie zlana. Mam takie ręczy w podręcznym, które są na zakazane liście, a do tej pory tylko w Holandii pan wziął moja torbę na otwieranie. Powiedziałam że m 2 jabłka i banana i powiedział że w takim razie spoko.
Jesteśmy już w pociągu i jedziemy do domu. Kilka km od domu mam samochód i kopsniemy się od razu na zakupy, aby mieć coś na lunch. Nadal mam w torebce trochę sera i chorizo, ale bez pieczywa to średnio mi smakuje.
Kicię odebrać możemy dopiero w poniedziałek. Trochę mi smutno, ale wiem, że jest w dobrych rękach.