Myślę, że na początek powinnam Wam przybliżyć historię mojej sylwetki.
Zaczęłam tyć w wieku dojrzewania (12lat, skok do mniej więcej 55kg) Lekarz twierdził, że jest to związane właśnie z tym okresem i że z czasem się unormuje... Niestety - nie unormowało. Tyłam coraz bardziej. Miałam 13 lat (63kg) kiedy musiałam iść do szpitala na zabieg wycięcia migdałków. Wtedy się zaczęło. Okazało się, że mam nieprawidłowy poziom cukru we krwi. Cukrzyca lub insulinoodporność. W 2008 roku ważyłam ok 70kg, więc sytuacja wcale się nie polepszała. Wręcz z czasem była coraz to gorsza. I owszem, z mojej winy. Rok 2011, moja waga pokazuje 95kg - KOSZMAR! Szczególnie przy moim wzroście.
Przyznam, że był to rok ogromnych zmian w moim życiu. Zawzięłam się tak na poważnie i wzięłam się za swoje zdrowie i wygląd. Zaczęłam zdrowiej się odżywiać. Ograniczyłam tłuszcze - używałam jedynie oliwy z oliwek, większość dań opierało się na chudym, pieczonym mięsie, do chleba używałam margaryny Flora Light, albo po prostu smarowałam chleb (pełnoziarnisty lub żytni) szpinakiem. W rok schudłam do 70kg. I poszło mi to łatwiej niż się spodziewałam i pewnie łątwiej niż sobie to wyobrażacie. Ale te 70kg stało się moją magiczną barierą. Udało mi się ją pokonać, schudłam do 67kg, niestety tej wagi nie udało mi się utrzymać. Gdzieś w połowie grudnia ? jeszcze przed świętami ? zbliżał mi się termin miesiączki i zaczęłam niepohamowanie pochłaniać wszystko co było zjadliwe w zasięgu moich oczu ? przyznaję moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina... Skutek oczywisty. Zaraz później były święta i - bach! 75kg.
Muszę dodać, że w moim wypadku wielkim utrudnieniem jest to, iż ja nie mam wpływu na to, co jem na trzy główne posiłki każdego dnia. A to wszystko dlatego, że uczę się w szkole jakieś 100km od domu więc dojeżdżanie nie jest możliwe i mieszkam w internacie. Jak się pewnie domyślacie stołówkowe jedzenie nie sprzyja odchudzaniu... Rozgotowane makarony, mało warzyw, mało mięsa, jedno co dobre to to, że mięso zazwyczaj albo gotują albo pieką a nie smażą. Drugą sprawą jest to, że nie mam za bardzo czasu na ćwiczenia. Ze względu na choroby nie ćwiczę w szkole na w-fie a po zajęciach zazwyczaj jest bardzo mało czasu... Ćwiczę co prawda te przynajmniej 30 minut dziennie, jak się da to więcej, ale mam wrażenie, że to nieco za mało...
Hm, myślę, że to dobra pora na złote postanowienie noworoczne - zawiąć się.
Chciałabym jak najszybciej na początek wrócić do tych 70 kg, a potem małymi kroczkami ale sumiennie do 60, a może nawet poniżej. Tak czy siak ważąc choćby te 67 będę czuła się dużo lepiej niż obecnie.
Chętnie przyjmę wszelkie Wasze rady i komentarze :)
A póki co życzę miłego popołudnia!
Endzi1989
3 stycznia 2013, 16:15bierz sie ostro za siebie, za pare lat bedziesz zalowala, ze zmarnowalas najlepsze lata :) powodzenia !