Tydzień zrobił się niespodziewanie epicki i to nie w dobrym znaczeniu tego słowa.
Młoda jednak nie ma alergii, tylko chyba złapała tego wirusa, który sieje teraz spustoszenie, a ja dziś w biurze poczułam, że jestem na tym samym etapie, co ona trzy dni temu. Czyli nieziemsko boli mnie głowa.
Wysyp chorych taki, że mimo znajomości (teściowa) Młoda ma wizytę dopiero jutro po południu.
Mieszkaniowo komplikacje, mam nadzieję, że drobne, więc póki co nie będę dramatyzować i się rozpisywać na ten temat.
Wczoraj zdołałam pójść na dance fitness, myślałam, że zapisuję się na zumbę i faktycznie było to coś w tym stylu, tylko mocniej. A normalnie ta zumba jest znacznie bardziej intensywna niż to, na co chodziłam wcześniej. Przeżyłam, choć część robiłam na pół gwizdka, bo myliłam kroki. Ale ćwiczyłam na tyle blisko lustra, by dojść do wniosku, że ciuchy zrobiły się luźnawe.
Założyłam dziś do biura niebieski kaszmirowy kardigan, który ma piękny kolor, ale sprawia, że czuję się jak seniorka z New Hampshire. Nie tego mi teraz trzeba :D I nie pomogły ani sportowe buty, ani duży trencz.
Plan na najbliższe trzy tygodnie: puszczenie jak największej ilości ubrań odłożonych na vinted w świat, spa dla ubrań, zapakowanie garderoby zimowej w worki próżniowe i przesortowanie ubrań letnich. Podejrzewam, że wszystkie letnie ciuchy Młodej mogę oddać, bo jest o prawie 10 cm wyższa niż rok temu.
Poza tym: przebieżka po pobliskich sklepach i zebranie kartonów, żeby spakować firmowe zapasy, które będę musiała upchnąć na strychu. Akcja ZZ czyli zużywanie zapasów i opróżnianie spiżarni. Zamówienie rolet i karniszy. I desek na półki.
Podłogi położone, juhu.