Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Zerwane przymierze


Ciemność, widzę ciemność...

Pół biedy jakby faktycznie to była ciemność. Ale to są stosy, chmary, składowiska  złowieszczo atakujących i podszeptujących zewsząd "kup mnie"  produktów. Czających się na każdym rogu "okazji dnia" i innych "małych przyjemności", obficie przypudrowanych glutaminianem sodu i przebranych przez sprytnych marketingowców coraz przyjemniejsze fatałaszki. Cwane bestie.
A po środku tego wszystkiego ja. Biedne dziecko, które na tą bitwę straszliwą wyrusza słabe i bezbronne. Uzbrojone jedynie w zbitek podzespołów i systemów scalonych, upakowanych w niepozorną płytkę z jabłkiem na przedzie.

Dzisiaj opuścił mnie jedyny sojusznik.
Zerwał przymierze i błysnął na dowidzenia czarnym ekranem.
Piekło zamarzło.

Mój iphone odmówił współpracy.

Zostawił mnie samą pośrodku hipermarketu, odcinając dostęp do listy zakupów. Od tej chwili wiedziałam, że muszę stanąć oko w oko z przeciwnikiem, pchając przed sobą jedynie sklepowy wózek.


W dżungli niechybnie zdałabym się na swoje instynktu. Tuta wiedziałam jednak, że będzie to zgubna droga, która zaprowadzi mnie wprost na dział ze słodyczami.

Nieśmiało postawiłam więc krok w przód, i ostrożnie zagłębiłam się w sklepową odchłań...


Nie będę szczegółowo opisywała, ile razy próbowałam przypomnieć sobie czy mam kupić 200 g fileta z kurczaka, czy może 150,  a może to jednak był indyk? W każdym razie wydarzenie wspominam na tyle traumatycznie, że błagam, apeluje, zaklinam:

Karmcie swoje smartphony, zanim wybierzecie się na zakupy!

Mój iphone tym incydentem wyraźnie dał do zrozumienia, że skoro mi wystarcza na dzień 1600 kcal, to wcale nie znaczy, że jemu wystarczy 16% baterii. Foch i koniec zabawy. I trzeba biegać. Z jednego końca sklepu na drugi, bo zapomniało się tej cholernej mąki czy innej pietruszki. I tak z 15 razy. 

Mięśnie powoli wracają do siebie, waga stoi jak stała, wodę piję już całkiem regulaminowo. Śniadania i kolacje robią się dosyć monotonne, co nie działa na mnie motywująco. To by było w zasadzie na tyle. Mentalnie zbieram się do przejścia na kolejny stopień wtajemniczenia, czyli porzucenia drobiu na rzecz romansu z chilli con carne. 

Czyli robi się poważnie.