Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Jak to z tym bieganiem było... vol.2


A o czym to ja...? aaaa, że o bieganiu rano! Ano był taki okres w moim życiu, kiedy zasmakowałam biegowych poranków. Wiązało się to po części z moją pracą, która dawała mi pewne poczucie elastyczności. Choć musiałam ustawiać wszystko z zegarkiem w ręku, żeby zdążyć na czas, i tak wspominam to jako jeden z moich najprzyjemniejszych biegowych epizodów.

Działo się to w okresie wakacyjnym, mniej więcej w drugim roku truchtania. Dzień był w miarę długi, więc wstawałam o 5.45 i o równo 6 zamykałam za sobą drzwi. Nic nie jadłam, piłam jedynie szklankę wody. Tak już mam, że nie potrafię zjeść nawet połówki banana bezpośrednio przed biegiem i nie jestem w stanie żadną siłą tego zmienić. Za to na treningu czuję się świetnie i nie brakuje mi energii. Biegałam wówczas równo 50 minut (Park Lotników w Krk, świetne miejsce!), żeby 6.50 rozpocząć szybki streching. Równo o 7 biegłam pod prysznic i zaczynałam rytuały poranka. Wszystko super, tylko... nawet 5 minutowe opóźnienie w jakimkolwiek z elementów sprawiało, że cały misterny plan w pi... znaczy się sypał :) Czasami wstałam o 10 minut za późno, czasami chciałam pobiegać dłużej... Nic z tego, każda minuta była zaplanowana i nie było możliwości manewru. Wszak tramwaj do pracy nie poczeka.

Dziś mimo wszystko bardzo chętnie wróciłabym do chwil, kiedy mogłam obserwować budzące się miasto. Cały dzień układał się wtedy zupełnie inaczej! Przygoda z bieganiem w takiej formie trwała mniej więcej jakieś 3 letnie miesiące i polecam każdemu spróbować treningu o tej porze! 

W tym czasie zaczęłam mocniej interesować się rozciąganiem (do dziś uważam to za niezbędny element treningu). W weekendy zaliczałam tez dłuższe wybiegania, tak mniej więcej 1.5h. W tempie bardzo rekreacyjnym.

Narzucenie sobie jakiejś formy biegowego reżimu zaowocowały zapisaniem się na pierwszy masowy bieg. Czułam, że chce się sprawdzić. Czułam też, że moje bieganie powinno mieć jakiś cel. Tak więc z początkiem października, przejęta i zestresowana, stanęłam na linii startu 8. Biegu Trzech Kopców. I starałam się wyglądać i zachowywać najbardziej profesjonalnie, jak potrafiłam :)

Trzy Kopce to tak naprawdę górski bieg, choć rozgrywany w Krakowie. Po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć i wypróbować jak wygląda bieganie w terenie. Dystans 13 kilometrów teraz nie oszałamia, ale wówczas robił na mnie spore wrażenie. Do mety oczywiście dotarłam (po drodze wypluwając płuca, a w Lasku Wolskim prawie mdlejąc na widok stromego podbiegu), bogatsza nie tylko w piękny medal, ale i cenną wiedzę biegową. Co to za dziwne tubki zostawiane na trasie? Co właściwie powinnam zjeść przed startem? A banany? Po co tyle bananów w punktach odżywiania? Z kolei fatalne błędy dotyczące rozplanowania tempa po raz pierwszy skłoniły mnie do zastanowienia: czy aby moje treningi nie są za bardzo jednostajne?

W efekcie zaczęłam coraz więcej czytać na temat żeli energetycznych, czasu ich wchłaniania. Sporo dowiedziałam się o diecie. A że w niedługim czasie przyszła zima, po raz pierwszy w życiu zaczęłam korzystać z bieżni. Bieganie dalej sprawiało mi ogromny fun, i dalej powtarzałam sobie, że biegam tylko dla przyjemności, ale pojawiły się też pierwsze ograniczenia, typu: dzisiaj nie mogę spotkać się z xyz, bo od dwóch dni nie biegałam, a nie mogę przecież robić sobie za długich przerw. Zwłaszcza, że gdzieś na horyzoncie zaczął majaczyć półmaraton.

cdn.

  • HiddenGirl

    HiddenGirl

    4 października 2016, 07:47

    Gratulacje :)

    • cantarella036

      cantarella036

      4 października 2016, 09:12

      dawno to było, ale - dzięki! :)

    • HiddenGirl

      HiddenGirl

      4 października 2016, 09:19

      Ale było i to jest najważniejsze :)