Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Czas


Siedzę sobie właśnie w nowym mieszkaniu na wygodnej kanapie z włączonym jakimś dramatem społecznym, popijam herbatę i piszę post. Dużo się dzieje. 

O mało co nie zatopiłam mieszkania już pierwszego dnia... Cała łazienka zalana. Zanim się przeprowadziłam nawiedziły mnie same kłopoty. Brat ledwo zaczął mi pomagać przewozić rzeczy zgubił kluczyki. Zapasowe musiały przejechać 100 km drogi zanim dotarły na miejsce. A ja wtedy miałam ledwo 2 i pół dnia na przeprowadzkę i zajęcia na studiach. Z pracy udało mi się wziąć wolne. Nie sądziłam, że aż tak mnie ta przeprowadzka wyczerpie. Spakowałam wszystko i wszystko przewiozłam w 3 i pół dnia. Tak przeciążyłam układ nerwowy, że każdego dnia było mi okropnie niedobrze a ręce to mi się trzęsły jakbym nic 3 dni nie jadła. Niestety brat tylko przez 2h rano i 2h wieczorem mógł mi pomagać, więc nadźwigałam się cholernie.

I jeszcze siora chorowała w tym czasie, więc musiałam się nią zająć. Masakra. Dobrze, że raz skręciłam do niej rano, bo by mieszkanie z dymem puściła. Zachciało się chorej gotować.

A później poprzedni właściciele chcieli mi oddać tylko namiastkę kaucji. Ale załatwiłam to. Mieszkanie było oddane w zdecydowanie lepszym stanie niż mi je wynajęli. I kiedy myślałam, że już gorzej być nie może, aptekarz tak sobie ze mnie zażartował, że mało co nie musiał mnie potem reanimować. Jego żarty poszły mi zdecydowanie w pięty. Oj, zdecydowanie. Serce mi stanęło na moment i gorąco się zrobiło jak pierun.

Kolejny dzień miał być taki spokojny... i oprócz tego, że wpłatomat zażarł mi kartę i pieniądze to był. Jakby to nieco moja wina, bo śmiałam przed tym wpłatomatem żartować, że "co by było jakby i to się popsuło". I się popsuło. A później mówiłam, że ta miniona sobota będzie dziwna i coś czuję, że coś się dziwnego stanie. I dzwoni mama podczas moich zajęć, gdzie pierwszego telefonu nie słyszałam, i mówi grobowym tonem: "jeszcze ja bym umarła i też byś nie odebrała". Już myślałam, że coś się siostrom stało albo tacie może, ale to babcia umarła. W urodziny siostry. Skąd mogłam wiedzieć, że to poważny telefon, skoro od rodziny otrzymuję codziennie sryliard wiadomości, bo coś ktoś ciągle ode mnie chce.

Nie zdążyłam dać babci prezentu na urodziny. Tak bardzo nie chciało mi się wracać do domu, bo ciągle jestem okropne zmęczona. Miałam jechać w piątek, ale uznałam, że pojadę w sobotę wieczorem. No i babcia umarła w sobotę z samego rana. Po telefonie dosłuchałam wykładu i poszłam do pracy. No bo co zrobić. Jestem szczęśliwa, żałuję tylko, że nie zdążyłam się pożegnać i dać tego prezentu. Powinnam była jechać, bo wiedziałam, że to już tuż, tuż i powiedziałam babci, że przyjadę do niej jeszcze raz. Obietnicy nie dotrzymałam.

Czuję ogromną lekkość i cieszę się, że babcia w końcu może odpocząć, bo żyła w ogromnym bólu i zupełnie inaczej widziała swoją starość. Pogrzeb w środę. 

Mama ma jutro badania, hematologa w czwartek. To zupełnie tak samo jak ja. Taki zbieg okoliczności, jeszcze się okaże, że spotkamy się w szpitalu.

Odwiedziłam dzisiaj bibliotekę miejską, którą mam pod nosem. I siłownię też mam tuż obok, może się wybiorę po nowym roku.

Wiecie co uświadomiła mi ta przeprowadzka?

To, jak dużo mam rzeczy i jednocześnie jak niewiele. 

1/3 kartonów to kartony z kuchni. Tylko przypraw miałam cały jeden duży karton! 

Kto wie czy za pół roku nie będę się znowu przeprowadzać?