Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
wpadki kuchenne i cudowny komplement :-)



Hej!

Dziś piszę nietypowo, bo w poniedziałek (a zwykle przeznaczam na to koniec tygodnia, najczęściej niedzielę). Choć w sumie chciałam w niedzielę zrobić wpis, ale byłam tak padnięta i zmęczona po całym tygodniu, że już nie miałam sił, by cokolwiek napisać. Wczoraj mieliśmy gości – rodzinę narzeczonej mojego brata, sześć osób. Spotkanie było zaplanowane, także jakiś tydzień „przed” były wielkie porządki. Sprzątanie, wycieranie kurzy, prasowanie na bieżąco itp. W piątek i sobotę zajęłam się wypiekami. I zaczął się wtedy dla mnie mały „dramat” jak to nazywam - biszkopt do jednego ciasta wyszedł mi jakiś suchy i płaski; dno kompletne. Wyszło, że chyba trochę za długo je piekłam. Bałam się po prostu, że będzie niedopieczone, bo ten nasz piekarnik nieco kiepsko działa nieraz, dlatego trochę przedłużyłam czas pieczenia. No i widocznie za bardzo, bo wyszedł masakrycznie. Już to mnie wyprowadziło z równowagi. Następnego dnia upiekłam jeszcze raz (ten wczorajszy biszkopt wykorzystam chyba do zrobienia ciasta z galaretką na następną niedzielę) i tym razem wyszedł idealny. Później zabrałam się za szarlotkę. Niedawno znalazłam świetnym przepis na taką z pianką i kruszonką. Po prostu cudo. Raz już ją robiłam według tego przepisu i była rewelacyjna. Teraz niestety znów czekała mnie niemiła niespodzianka. Podpiekłam spód razem z masą jabłkową (wg przepisu), nałożyłam ubitą wcześniej pianę z białek i cukru pudru, a na koniec kruszonkę z części pozostałego ciasta, no i ponownie do piekarnika. Wg przepisu trzeba było piec jeszcze jakieś 15 minut. No to ok, czekam aż się upiecze, wyjmuję, sprawdzam. O nie, wyszło za blade. Sobie myślę, no cóż może trochę trzeba dłużej piec, nic nastawiam minutnik na następne jakieś 10 minut. Po tym czasie znów sprawdzam, szarlotka nadal  nie taka, jaka powinna być. Zaczynam się denerwować. Piekę następne 10 minut, wyszła odrobinę lepsza, ale nadal wierzch nie jest taki złocisty. Wkurzyłam się i już ją wyjęłam, miałam naprawdę tego dość. Po czym zabrałam się za drugi placek – ambasador (placek z 2 masami: jedna budyniowa z brzoskwiniami i likierem kawowym, druga z kakao, bakaliami i również likierem kawowym). Nakładając masy na biszkopt powstała obawa, że będą się na nim „rozjeżdżać”. I chyba to wykrakałam,  bo istotnie następnego dnia tak było (choć ciasto w smaku było ponoć pyszne). Ukazało się, ze szarlotka podobno (wg mojej mamy) wyszła niedopieczona, a dokładniej spód i wierzch. I że za dużo nałożyłam masy jabłkowej, dlatego się nie dopiekła. No myślałam, ze zaraz zapadnę się ze wstydu. Tyle razy już piekłam masę wypieków i pierwszy raz (poza początkami w pieczeniu) zdarzyła mi się taka wpadka. Załamałam się totalnie. Najprostszych placków nie byłam w stanie  właściwie upiec. Następnym razem musi wypaść lepiej. No, ale spotkanie wypadło udało się i to fantastycznie. Miła atmosfera w niemalże rodzinnym gronie. No naprawdę, wyszło to bardzo zadowalająco. Po wyjściu gości zaraz zabrałam się za zmywanie naczyń, ogólne ogarnięcie mieszkania (nie mogłabym usnąć, jeśli byłby najmniejszy nieład) i wczorajsza niedziela jakoś minęła.

Ostatni tydzień oczywiście nie zapomniałam o ćwiczeniach. Udało mi się  5 razy po 2 godziny (oczywiście z rozgrzewką i rozciąganiem). Natomiast dziś na nowy tydzień znów nieco zmieniłam plan treningowy – poza oczywiście ćwiczeniami na brzuch z Mel B jeden program z zumbą zastąpiłam nowym, z którym dałam sobie radę chyba dość dobrze. Za to dziś podczas moich ćwiczeń tak się stało, że moje zmagania obserwowała mama. Po jakimś czasie tak chyba od niechcenia zapytała się mnie ile tak na serio ważę, bo podobno wyglądam strasznie szczupło. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą i zaczęło się, że na pewno się mylę, i ze na bank ważę dużo mniej, bo jestem taka szczupła. Dodała przy tym, że dała by mi góra 60 kg, a pewnie i nawet mniej. Nie powiem, zrobiło mi bardzo przyjemnie. :) No i mam nadzieję, że to było szczere.

Dietowo również całkiem nieźle wypadłam. 5 posiłków dziennie, w miarę zdrowych. Oczywiście poza drobnym wyjątkiem w niedzielę, kiedy to zjadłam po kawałku szarlotki, placka „ambasadora” i 2 łyżek galaretki truskawkowej z truskawkami, bitą śmietaną i czekoladą. Kolacja również tego dnia miała wyjść bardziej „obfita”, nawet planowałam zjeść wszystkiego po trochu. No i sobie wyobraźcie, ze nie dałam rady. Zdołałam zjeść 3 łyżki sałatki kalafiorowej, klopsa z pieczarkami polanego keczupem i z 5 rybek po grecku. Więcej naprawdę nie dałam radę zjeść. Dopiero dziś spróbowałam resztę pozostałych pyszności, które razem z mamą przygotowałyśmy. Mój plan „słodyczowy” przebiega zgodnie z planem – raz w tygodniu, bez żadnych odstępstw. No i wcale po tygodniu unikania słodkiego, nie rzucam się na nie. Chyba słodycze straciły dla mnie jakieś większe znaczenie, nie mam po prostu na nie jakieś większej ochoty.

W najbliższą niedzielę zamierzam wybrać się, by oddać krew (w mojej miejscowości będzie tego dnia punkt krwiodawstwa). Wiem, ostatnio jak oddawałam, zasłabłam, ale może miałam wtedy słabszy dzień. Wtedy to tak przeżywałam, ale to przecież każdemu może się przydarzyć. Choć przypuszczam, że to moje zasłabnięcie pewnie zostało odnotowane w rejestrze i nie wiem, czy lekarz dopuści mnie do oddania krwi. No i mam nadzieję, że nie będę miała zbyt niskiej hemoglobiny. Przez ostatnie 3 miesiące brałam żelazo w tabletkach (Biofer Folik), no i przede wszystkim zadbałam o dietę. Nie zapominałam o łączeniu produktów bogatych w żelazo z witaminą C, nie piłam kawy (w ogóle jej nie pijam, zatem żaden problem) i herbaty (co najwyżej dziennie jedną bardzo słabą), generalnie bardzo się starałam. Tylko jakoś nie mogłam się przemóc, by zjeść wątróbkę. Mimo że ma sporo żelaza, smakuje naprawdę dla mnie ohydnie i nie byłam w stanie jej przełknąć. No cóż, może moje wysiłki opłaciły się, dowiem się tego w niedzielę. Przede wszystkim nie mogę się denerwować, bo mam zaraz jakieś „zawirowania” z ciśnieniem. Zadbam o to by być wyspaną, odpowiednio nawodnioną i oczywiście w dniu oddania odpowiednie śniadanie, mam jeszcze odrobinę czekolady, także przed oddaniem sobie również zjem. No i też w sumie wychodzi na to, że chyba po oddaniu mój „słodyczowy post” nie sprawdzi się, pewnie jest wręcz obowiązek, by zjeść te otrzymane czekolady. Moja mama tak stwierdziła, że te czekolady to jest niemal „lekarstwo” po oddaniu krwi. :)

Dobra, już nie będę Was dręczyć moją pisaniną. Życzę miłego i ciepłego tygodnia. J