Jakoś daję radę.
W sumie to chyba powinnam przejść na jakąś typową dietę. Koleżanka z pracy namawia mnie na wizytę u lekarza i dietetyka na Garncarskiej (te co z Krakowa, będą kojarzyły). Ona odchudzała się pod opieką lekarzy z tego instytutu i odniosła ogromny sukces, którego jej zazdroszczę troszkę. Bo wszyscy się nad nią w pracy rozpływają, jaką to ma wolę silną i jak super dała radę i pytają czemu ja nie wezmę z niej przykładu.
Wzięłabym. Ale się waham z dwóch powodów.
Po pierwsze nie cierpię chodzić do lekarzy. Dopiero co przeszłam maraton badań, bo mi pani doktor pierwszego kontaktu podejrzewała dnę moczanową. Chwilowo mam przesyt a także pewność, że jestem zdrowa.
Po drugie i najważniejsze - nienawidzę być na diecie. Na sam dźwięk tego słowa robię się głodna. Dieta to niesmaczne jedzenie, ciągłe wyrzuty sumienia, liczenie każdego kęsa i stanie przy garach godzinami. Dieta to cios w życie towarzyskie, bo gdy wszyscy na imprezce sączą piwko, ty łykasz wodę z cytrynką i łykasz ślinę, gdy jedzą pizzę czy czipsy. A jakbyś się nie daj Bóg złamała i zjadła tej pizzy kawałek, to musisz się za to "ukarać" i zrobić więcej ćwiczeń, albo coś sobie odmówić. Ludzie! Przecież to brzmi jak z podręcznika dla masochisty! Jesz z zegarkiem na ręku i kalkulatorem!
Dieta to marnowanie jedzenia. Bo weźmy taki przykład - chcesz się trzymać jadłospisu, masz tam garstkę rukoli z czymśtam. Póki co w tym pięknym kraju rukolę sprzedaje się na paczki nie na garstki Zostaje ci paka sałaty. Patrzysz w menu a tam żarcie z rukolą za pięć dni dopiero. Uuu! Panie! Do tego czasu ta rukola stanie się żółtym jesiennym liściem. I masz dylemat - zamieniać, kombinować czy wywalić. A jak będziesz jeść to zielsko trzy dni pod rząd, to już ci dietetyk plumka, że MONOTONNIE jesz.
Tak więc póki co na takiej typowej diecie nie jestem. Może jak mi będzie bardzo źle szło, stwierdzę, że innej drogi nie ma i pójdę na tą Garncarską. Na razie próbuję po swojemu.
W sumie źle nie idzie. W porównaniu z tym co jadłam zazwyczaj, mój jadłospis zmienił się baaardzo.
Zazwyczaj było tak:
- rano "coś". Dosłownie cokolwiek. Mogły być jakieś ciastka, co leżały na stole, mogły być kabanosy, mogły być jakieś owoce. Byle zatkać pierwszy głód.
- potem zaczynało ssać koło południa, więc znowu "coś". Najczęściej wyjadanie lodówki. Ser, wędlina, co tam było.
- potem jakieś zakupy spożywcze, więc jak coś wpadło oko smacznego, to oczywiście do koszyka i w domu chrupanko. Najczęściej były to jakieś słodycze i najczęściej zjadałam je od razu wszystkie.
- Potem koło 18-ej obiad z mężem. W zasadzie jedyny pełnowartościowy posiłek dnia, bo mimo, że czasem nie był najchudszy, to zawsze były warzywa w dużych ilościach, bo lubimy warzywa.
- I do końca dnia podjadanie. Czasem piwko. Czasem naszło o 23-ej na kiełbaskę na gorąco;)
Oczywiście nie było tak, że siadłam i zjadłam i koniec. O nie. Ja właściwie jadłam cały czas. I tak wyglądał dzień wolny od pracy. A gdy pracowałam, to jeszcze gorzej, bo potrafiłam przez większość dnia żyć o jednej kawie z mlekiem a wieczorem zeżreć wszystko, co normalnie zjadałam cały dzień.
Jedzenie jest dla mnie wielką przyjemnością. Jedząc mocniej odczuwam świat. Lubię jeść gdy coś oglądam, czy czytam. I nigdy sobie go nie potrafiłam odmówić.
A jak teraz? Dla przykładu wczoraj:
- rano - ciemne pieczywo z twarożkiem i ogórkiem (bez masła)
- koło południa - gruszka
- po południu - miseczka zupy kalafiorowej (chudej jak anorektyk)
- obiad z mężem - warzywa na patelnię z filetem z kurczaka (tu trochę oleju było)
- kolacja - serek wiejski light
I wypiłam do tego wszystkiego jedną kawę bez cukru i litry wody z cytryną.
W pracy radze sobie sposobem. Ponieważ nie mam czasu jeść co trochę i nie bardzo mi się chce latać z torbami jedzenia, kupuję sobie litrowy karton naturalnej maślanki i gdy poczuję ssanie z głodu, lecę i piję do syta tej maślanki. Jest pyszna, a w dodatku mam świadomość, że to jest dla mnie dobre i zdrowe i mi się poprawia humor.
Na razie nie odczuwam żadnej uciążliwości tego sposobu jedzenia. Wręcz przeciwnie - bardzo dobrze się czuję i wszystko mi smakuje. Może to urok odmiany w jadłospisie, a może świadomość, że jak mi coś nie smakuje to jeść nie muszę i tyle. I dwa dni już nie jadłam słodyczy. Dla mnie to dużo.
Może choć z parę kilo mi ubędzie tym sposobem. A jakby nie wychodziło, to spróbuję innej drogi na której kaganiec i bat.
zyfika
22 listopada 2013, 14:52Nie myśl o tym jak o diecie!Znajdź sobie jakieś inne słowo,cokolwiek co będzie ci się dobrze kojarzyło!To nie dieta a ścieżka zdrowia i szczęścia.Styl życia.Może naprawde sprawiać frajde,dawać satyskakcje.Masz pewnie złe doświadczenia i z dietą i stąd te negatywne emocje.Uwierz mi,że na diecie można jeśc smacznie i nie chodzić głodnym!Ja jem małe posiłki 5 razy dziennie co daje posiłek co 2,5 godziny!Jak można chodzić głodnym jedząc co 2,5 godziny?Jak jest impreza to nie siedzę jak męczennica,zjem i pizze i wypije drinka,nie ma problemu ale w ten sam dzień i dzień potem jem po prostu mniej,żeby bilans wyszedł na zero.Jak wiem że ide na impreze to jem śniadanie,potem jakiś owoc i to koniec.Potem jem jedzenie imprezowe.Z umiarem oczywiście.Za bardzo kocham jeść żeby wszystkiego sobie odmawiać.Jesteś tym co jesz,traktuj swoje ciało jak świątynie i nie składaj mu bezwartościowych ofiar w postaci pustych kalorii bez jakichkolwiek walorów odżywczych.Może faktycznie spróbuj iść do tej dietetyczki,jak ci się nie spodoba to najwyżej więcej nie pójdziesz.Na obecną chwile najważniejsze u ciebie jest zmienienie nastawienia do diety i ona może ci w tym pomóc.Pozdrawiam serdecznie!