Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
wagowe WOW


Chyba piąty tydzień diety, a ciągnie mi się jak guma w gaciach. Ciągnie i ciągnie i przestać nie może. Chyba nie będzie po tym tygodniu żadnego "wow wagowego", bo od kiedy chwilowo opuściłam pracowo i przestałam latać na wysokości lamperii z powodu stresu jaki mi fundują, to i apetyt wrócił i adhd jakby się uspokoiło. Stres ostatnich kilku miesięcy z kumulacją w ostatnich tygodniach poza pozytywnym odbiciem na wadze, odbił się również negatywnie na zdrowiu, dlatego odpuściłam wszystkim brzydkim zdezelowanym moralnie taboretom - ale niech się nie martwią, bo nie mnie tylko chwilowo. Muszę się zregenerować i przywrócić mojemu żywotowi jakąś stabilizację. A jak najlepiej powraca się do równowagi? Leżąc i tępo gapiąc się w sufit. A zatem od rana do wieczora leżę i tępo gapię się w sufit. Wprawdzie wykonuję mechanicznie czynności dnia codziennego, patrz: umyj zęby i siebie przy okazji, omiń szerokim łukiem lustro, zjedz bo w brzuchu burczy, nastaw zmywarkę, włącz telewizor, włącz komputer, przeczytaj wiadomości, daj dzieciom jeść, porozmawiaj z kimś bo sama nie jesteś w stanie zapewnić sobie odpowiedniego poziomu dyskusji, wyłącz telewizor, podnieś zabawkę bo się przewrócisz itp. itd. A poza tym leżę i tępo gapię się w sufit. Nawet nie jestem w stanie przyswoić jakiejś pożytecznej wiedzy z jednej z kilkunastu czekających na moją uwagę książek. I jest cool, jak mawia syn mój starszy. Jeszcze tylko aktywność fizyczna by się przydała, bo tego "wow wagowego" potrzebuję jak świeżego powietrza.