Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Reklamacja nieuwzględniona


Grzech zaniechania i zaniedbania popełniłam. Odeszłam od diety, pożegnałam się z łazienkową i jak zwykle w dzikim pędzie, galopem na przełaj przez życie zasuwam. I jakoś tak nie mogę się zatrzymać, stanąć na chwilę. U kolejnego mądrali doktora zostałam postawiona siłą za „wsiarz”, patrz rozczochranie na głowie, na wadze lekarskiej. No i szok niedowierzanie. Więcej niż na początku diety. I co z tego, że mam Vitalię wykupioną i przynajmniej raz w tygodniu mówię sobie dość i wracam na dietę, po to tylko by następnego dnia o tym zapomnieć i wpieprzyć z zadowoleniem jakiś posiłek, którego za 5 minut już nawet nie pamiętam, bo nie byłam łaskawa zwrócić na niego uwagi. I dalej gnam.

A skutki mojej otyłości powodują to, że bardziej chowam się w sobie, kitram się gdzieś pomiędzy żołądkiem a wątrobą, i nawet nos mi stamtąd nie wystaje. Im jestem szersza tym paradoksalnie mniejsza. Taka tyci tyci malutka, schowana. Bo wszyscy na całym świecie myślą, że ona ma siłę, a ona ma prędzej kiłę niż siłę, chociaż wcale jej to nie grozi. No bo libido też oscyluje w granicach poniżej zera. A schaby sobie rechoczą przy każdym ruchu i mają się całkiem dobrze.

Składam więc reklamację do doktorów, a ona nie zostaje uwzględniona. Składam reklamację do wszystkich tam na górze. A ona również nie zostaje uwzględniona. Składam reklamację do siebie samej, wychylam kawałek nosa zza dwunastnicy, mlaskam, mlaskam mówią ą ę ą i chowam się z powrotem. Reklamacja nawet nie została rozpatrzona.

Ot taka depresyjna pogoda. Jutro będzie lepiej, wylezę zza bebechów i coś postanowię. Pytanie tylko na jak długo.