Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Chciałam wczoraj


oddać krew. I jestem zawiedziona, bo dostałam bana (ale na dwa tygodnie) i zalecenie żeby codziennie pić szklankę soku z buraków. Codziennie - słowo klucz wg pana doktora. Okej, dwa soki za mną, jutro mam nadzieję, że do sklepu dojedzie moja zamówiona zgrzewka. I że faktycznie będzie poprawa. Siostra, która jest analitykiem medycznym stwierdziła, że to prawdopodobnie przez dietę. Ale diety nie porzucam - biorę się za dupę, bo do wesela zostało sześć tygodni, jutro powinnam podjechać na pocztę odebrać sukienki (dostałam jeszcze tydzień urlopu :D i muszę jechać specjalnie) - mam nadzieję, że będą dobre albo będzie mi do nich ciut brakowało formy. :)
Czaję się żeby jeszcze zamówić buty i torebkę, upatrzoną parę oczywiście ktoś zdążył mi sprzątnąć sprzed nosa, jak zwykle kiedy się zastanawiam. I nie wiem jaki rozmiar wybrać; chyba zamówię dwa różne i mniejsze odeślę.

Po pięciu dniach spędzonych u młodej na wadze wzrost i to niemały, o zgrozo! Poniekąd się spodziewałam, bo pizza, kebab, kuchnia indyjska, zapiekanki i tosty na śniadanie, słodkości na deser po śniadaniu i obiedzie. Malowanie mieszkania nie pomogło na utratę kalorii :D

Jutro wstępnie kawa z Martą. I sprzątanie domu. Podczas mojej nieobecności mama weszła po myjkę i zastała mój armagedon plus armagedon w wykonaniu gościa - jakimś sposobem do środka dostał się ptaszek i "udekorował" podłogi, obrus, koszulkę od piżamy i kapelusze, podziobał mąkę i wiórki kokosowe, rozbił doniczkę z kaktusem. Nie znalazłam póki co trupa, może wyleciał tą samą drogą którą wleciał.