Po latach zmagań z nadwagą i niezliczonych prób odchudzania postanowiłam spróbować jeszcze raz, tym razem z innym podejściem. Pierwszy raz doceniam swojego przeciwnika, samą siebie. Przy rozpoczynaniu poprzednich diet byłam tak pewna siebie, że wydawało mi się śmieszne i niemożliwe żebym "JA nie dała rady?". Nakreślałam sielankową wizję godzin spędzonych na siłowni, rowerze, rolkach, basenie, o niskokalorycznych przepisach na pyszne, sycące potrawy jednak życie zweryfikowało i sprowadziło do parteru moją wyobraźnię. O sobie dało znać lenistwo, brak organizacji, chęci i motywacji. Codziennie wieczorem zakładałam sobie, że następnego dnia wstanę o 6 rano by uśmiechnięta pobiec na siłownię a potem do pracy. Gdy nastał już nowy dzień przełączałam budzik kilkukrotnie, tak że prawie na styk zdążałam do pracy. Urodziny, imprezy, wizyty u rodziców zawsze kończyły się wielkim obżarstwem, gdyż usprawiedliwiałam się "wyjątkowymi okolicznościami", które odbywały się "okazjonalnie" kilka razy w tygodniu. Z tych też powodów moje próby odchudzania kończyły się fiaskiem.
Spoglądają cna siebie krytycznym okiem, zerkając z zazdrością na moje piękne, szczupłe przyjaciółki postanowiłam spróbować jeszcze raz świadoma swoich słabości i tego, że powinnam teraz spacerować/biegać a leżę na kanapie i tworzę tę oto notatkę.
Chcę podejść do tego wyzwania z realnymi narzędziami, bez mrzonek i marzeń, że od jutra się zmienię, bo tak na pewno nie będzie.
Nie mam większego wroga niż ja sama.