Szlag mnie trafiał, płuca wypluwałam, próbując podjechać pod dziesiątą z kolei górkę (bez przerzutek! Czyli metodą, że dopóki się rozpędziłam, to jadę, a kto chce mnie zatrzymać, te niech się liczy z rentą inwalidzką); klęłam jak szewc, przedzierając się na rowerze przez zarośnięte ścieżki; odbijałam sobie nerki i tyłek na gałęziach i gałązkach w poprzek ścieżynek i pocieszałam się dwiema rzeczami:
a) że mi się celulit może wytrząśnie
b) że kalorii to tracę, że ho ho!
No i co? I jajco.
Ani kilograma mniej.
I zanim zacznę się pocieszac, że nie o wagę, a o proporcje chodzi, to tak sobie westchnę, że może nie trzeba było wciągać tej drożdżóweczki prosto od gospodyni? Tego mleczka prosto od krowy (mleka! Ha! Ja bym to sprzedawała od razu jako śmietanę!), tego masełka prosto od innej krowy, tych jajek wielkości melonów, tej maślaneczki i borowików na maśle?
No może i nie trzeba było, ale to byłaby zbrodnia.
Więc od jutra zgadnijcie, co. Tak, zupka brokułowa. Pyszna i zdrowa.
Albo dynia, dostałam dynię. Jak mi się będzie chciało obrać, to znajdę najlepszy na świecie przepis na zupę z dyni.