Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Wywaliłam pamiętnik w kosmos


Day 1 66,5 kg

Mam tu konto właściwie od 3 lat i miałam jakieś stare wpisy, ale poleciały sobie dziś na jakąś planetę, gdzie mogą ich co najwyżej strzec Strażnicy Galaktyki.

W zasadzie trudno mi powiedzieć "zaczynam od nowa". Jestem prawie pewna, że coś jest u mnie nie halo z hormonami, tarczycą albo jeszcze innym ustrojstwem, bo myślę, że zdrowi ludzie nie mają aż tak kuriozalnych problemów z właściwie już nawet nie chudnięciem, co obroną wagi, mimo ćwiczeń czy mimo wielu dni trzymania rozsądnej diety (potem powiedzmy jest jeden obiad gdzieś na mieście i walka z dwóch tygodni stracona). 

Ostatnie kilkanaście miesięcy to praktycznie przy jakichś większych sytuacjach typu wyjazd, przeprowadzka, sesja (studiuję zaocznie) - przybywa kilogram, którego już się nie da na stałe pozbyć. Kiedyś jakąś magiczną granicą było 63 kilo, potem 64, 65, a teraz ważę 66,4. Właściwie - gdybym nie ćwiczyła i gdybym naprawdę żarła jak powalona, to pewnie bym już ważyła z 80 kilo. No masakra.

Od prawie miesiąca robię program Misja Bikini, jestem po 21 treningach (jak widać ćwiczę naprawdę regularnie), do tego staram się codziennie zaliczyć jakiś spacer, z reguły to jest 30 minut (czasem przy bardzo brzydkiej pogodzie wychodzę tylko do sklepu, ale czasem chodzę też znacznie więcej).

Na pewno widzę wizualnie jakieś efekty, kondycyjnie również (mogę sobie kucać i wstawać ile wlezie podczas zamiatania podłogi hahahahaha) ale waga jest identyczna z początkiem programu (i niestety, centymetry w zasadzie też)

Przy czym próbowałam w tym okresie jeść tyle, ile chciał mój organizm i wtedy, kiedy potrzebował. Nie chciałam się poczuć słabo, zwłaszcza że często pracuję intelektualnie i bez paliwa dla mózgu nie da się nic zrobić. Przy czym w moim przypadku to nigdy nie oznacza tak naprawdę obżerania się. Co najwyżej trochę słodkiego czy jakiś obiad z dowozem do domu kiedy nie ogarnę gotowania (sushi, indyjskie). Po drodze zrzuciłam jakieś 1-1,5 kilo, teraz w ten weekend miałam w jeden dzień imprezę a w drugi umieralnię i znowu wróciłam do punktu wyjścia). 

Zamierzam przez miesiąc stosować się w miarę możliwości do diety, którą mam tutaj wykupioną (to jest 1600 kalorii), ewentualne odchylenia wynikają z tego że mam męża i ten obiad jednak musi być gdzieś pośrodku, on nie je dietetycznych obiadów, wręcz reaguje agresywnie na jakieś cukinie z piekarnika lol. Albo że coś zostanie w lodówce i posiłek można skomponować do podobnego z jadłospisu. Jeżeli nie zauważę progresu, to jednak trzeba się będzie przespacerować na badania i do endokrynologa.

  • liliana200

    liliana200

    15 maja 2017, 21:02

    Ja za ciula jasnego nie mogłam przebić tych pieprzonych 71 kg. Jakaś katorga była, żeby zejść z tej wagi. Jest lepiej ale jeszcze nie jest idealnie. Stara się chyba robię bo wszystko idzie jak krew z nosa. Powodzenia :)

  • Skrytozerca

    Skrytozerca

    15 maja 2017, 20:29

    Normalnie jakbym czytała swoją historię. Dla mnie też 63 było granicą, a teraz bach. Ponad 66. I tylko ćwiczenia mnie uchroniły. Teraz jednak w drugą stronę. Na diecie jestem, ale do ćwiczeń brak mi weny. Eh... może wreszcie się to jakoś zgra. Powodzenia w osiąganiu celu. Trzymam kciuki