Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
polecam artykuł;) o zdrowym odżywianiu


Za­miast schud­nąć, na prze­kór po­sta­no­wi­łam nigdy wię­cej nie przy­tyć. Zmie­ni­łam styl my­śle­nia, je­dze­nia i życia. Nie na dwa ty­go­dnie, tylko na za­wsze. I schu­dłam bez efek­tu jo-jo.

    Nie wie­rzę w diety. Od dzie­ciń­stwa ob­ser­wu­ję od­chu­dza­nie się mojej star­szej sio­stry. Za­wsze była prze­ko­na­na, że od ide­al­nej syl­wet­ki dzie­li ją za­le­d­wie kilka ki­lo­gra­mów. Koń­czy­ła jedną dietę, szyb­ko wra­ca­ła do wagi wyj­ścio­wej, za­czy­na­ła więc nową. Dla­te­go dziś od ide­al­nej syl­wet­ki dzie­li ją nad­wa­ga. Moja sio­stra to do­sko­na­ły przy­kład na to, że diety są na nic. A lu­dzie, któ­rzy je za­czy­na­ją, śred­nio po trzech la­tach mają za­gwa­ran­to­wa­ny efekt jo-jo. Poza tym gdyby dzia­ła­ły, nasze po­ko­le­nie nie by­ło­by o 30 proc. grub­sze od po­przed­nie­go. A epi­de­mia oty­ło­ści nie by­ła­by coraz więk­szym pro­ble­mem współ­cze­snych ko­biet uza­leż­nio­nych od coraz to now­szych diet.

    Die­to­ho­lizm

    Więk­szość moich ko­le­ża­nek jest na ja­kiejś die­cie. Jedna słu­cha At­kin­sa, druga Du­ka­na. Trze­cia leczy aler­gię dietą za 2500 zł! Prze­sta­ły­śmy spo­ty­kać się na lun­chach i ko­la­cjach, bo nasze menu cał­ko­wi­cie się wy­klu­cza. Prze­sta­ły­śmy wspól­nie jeść, za to je­dze­nie stało się głów­nym te­ma­tem na­szych roz­mów. Sfru­stro­wa­na tym, że jako je­dy­na po­zo­sta­nę w ka­te­go­rii wagi pół­cięż­kiej, chcąc nie chcąc, ule­gam zbio­ro­wej pre­sji od­chu­dza­nia się. By do­trzy­mać kroku przy­ja­ciół­kom, idę na dwu­ty­go­dnio­wy odwyk od wszyst­kie­go, co lubię. Przez czter­na­ście dni ka­tu­ję się, gło­dząc swoje kubki sma­ko­we sa­ła­tą. Tracę sześć kilo. Szko­da tylko, że je­sie­nią mam na plu­sie dzie­sięć. Po­no­szę fia­sko na miarę mojej sio­stry, a tego prze­cież chcia­łam unik­nąć. Chud­nę w imię tycia. Chcia­łam być szczu­plej­sza, je­stem grub­sza. Dieta zmie­ni­ła roz­miar moich ubrań na kilka mie­się­cy. I nic wię­cej. Do­cho­dzę do wnio­sku, że te stare sześć kilo nie prze­szka­dza­ło mi tak bar­dzo jak te nowe czte­ry. I wiem do­sko­na­le, że ko­lej­na dieta nic nie da. Może tylko spra­wić, że te czte­ry ki­lo­gra­my za­czną mul­ti­pli­ko­wać się w nie­skoń­czo­ność. A ja pew­ne­go dnia znaj­dę się w gru­pie ko­biet bę­dą­cych wiecz­nie na die­cie. Nie chcę. Tak samo jak już bar­dziej tyć. Ani grama.

    Wię­cej, a mniej

    Wy­ku­pu­ję w księ­gar­ni chyba wszyst­kie po­rad­ni­ki o je­dze­niu. Przez ty­go­dnie wer­tu­ję je kart­ka po kart­ce, by dojść do wnio­sku, że każdy autor wła­sny­mi sło­wa­mi chce mi po­wie­dzieć to samo: "Jedz wię­cej wa­rzyw, mniej­sze por­cje, czę­ściej i o sta­łych po­rach. Nie jedz tego, co spra­wia, że czu­jesz się źle. Za­po­mnij o nie­zdro­wych tłusz­czach i sło­dy­czach". Nic od­kryw­cze­go. Stare, dobre pod­sta­wy zdro­we­go od­ży­wia­nia. Tylko dla­cze­go tak trud­no wcie­lić je w życie? Bo to ma być plan nie na dwa lub trzy naj­bliż­sze ty­go­dnie życia, tylko na za­wsze.

    Pró­bu­ję. Nie mam nic do stra­ce­nia oprócz czte­rech ki­lo­gra­mów. Na po­czą­tek prze­pro­wa­dzam re­wo­lu­cję w kuch­ni. Biały cu­kier za­stę­pu­ję brą­zo­wym. Pró­bu­ję zro­bić rzecz, jak są­dzi­łam, nie­wy­obra­żal­ną - re­zy­gnu­ję z po­ran­ne­go kubka kawy z mle­kiem, od któ­rej mam wiecz­nie wzdę­ty brzuch. Że­gnam się z fryt­ka­mi, colą, ma­jo­ne­zem, pie­czy­wem, żół­tym serem i ma­słem. Ku­pu­ję wy­ci­skar­kę, blen­der i pa­ro­war. Bez planu na dania za­czy­nam ku­po­wać wa­rzy­wa, kasze, pest­ki, orze­chy i do­pie­ro w domu two­rzę je­dze­nie. Z dnia na dzień, o dziwo, coraz smacz­niej­sze. Nigdy nie po­dej­rze­wa­ła­bym się o taką kre­atyw­ność w kuch­ni. Za­czy­nam się na dobre wkrę­cać w dobre sa­mo­po­czu­cie.

    Na śnia­da­nie na zmia­nę blen­du­ję owoce albo wy­ci­skam soki z wa­rzyw. Na dru­gie śnia­da­nie za­bie­ram jabł­ko. Na obiad mam kaszę z wa­rzy­wa­mi i su­rów­kę. Na pod­wie­czo­rek kroję moz­za­rel­lę, po­mi­do­ry i do­da­ję kro­plę oliwy. Na ko­la­cję wrzu­cam do pa­ro­wa­ra bu­racz­ki, by potem z ru­ko­lą, pra­żo­ny­mi pest­ka­mi sło­necz­ni­ka i kozim serem zjeść sa­łat­kę. Jem mniej, ale czę­ściej. I, o dziwo, nie czuję głodu. Nie mam spek­ta­ku­lar­nych efek­tów na wadze, ale czuję się lżej. To dla mnie naj­lep­sza mo­ty­wa­cja na ko­lej­ny dzień. Poza wizją sie­bie w dżin­sach, które od dwóch lat nie opu­ści­ły gar­de­ro­by z przy­czyn oczy­wi­stych.

    Je­dze­nie bez stre­su

    Jest do­brze, ale nie łatwo. Przez pierw­szy ty­dzień za­sy­piam i budzę się, my­śląc o je­dze­niu. Przez pierw­szy mie­siąc cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wu­ję je­dze­niu swoje życie. Za­miast do kina idę do domu go­to­wać. Uczę się no­wych sma­ków, nie re­zy­gnu­jąc z przy­jem­no­ści je­dze­nia. Jem, a nie po­ły­kam. Przy stole, a nie w biegu. Co­dzien­ne uza­leż­nie­nie od cze­ko­la­dy leczę, wma­wia­jąc sobie aler­gię na nią. Co nie zmie­nia faktu, że raz w ty­go­dniu po­zwa­lam sobie na deser. Cał­ko­wi­ty brak sło­dy­czy za­ła­mał­by mnie. W re­stau­ra­cyj­nym menu nie szu­kam li­ścia sa­ła­ty po­da­ne­go na li­ściu szpi­na­ku. Za­ma­wiam to, co chcę, ale zja­dam tylko po­ło­wę.

    Po­wo­li, bez głodu, bez wy­sił­ku tracę ki­lo­gra­my. Po roku sześć. Ale to ra­czej sku­tek ubocz­ny świa­do­me­go po­dej­ścia do tego, co jem, niż cel sam w sobie. Trwam w tym stylu życia, bo na­resz­cie jest mi do­brze we wła­snym ciele. A die­tom mówię "nie"!

    • naja24

      naja24

      17 lutego 2013, 19:25

      Nic dodać nic ująć :)

    • ola212

      ola212

      17 lutego 2013, 12:03

      Fajny ! dzięki :)