Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
wulkan



Ojojojoj... dzis chyba nic poza yyyyy... oraz eeeeeeeee... z siebie nie wykrzesam. Bez sił, bez ducha walki z nadwagą, bez sensu ale z zapchanym lub cieknącym nosem i samopoczuciem rozdeptanej glizdy.


Wiecie, że ten... tego... ten wulkan się uaktywnił u nas...lawy w Reykjaviku po kolana, ale jakie ciepełko daje! ziemniaczki z popiołu pierwsza klasa a okna czarne od pyłu. No nie, tak źle nie jest. To tylko czarna wizja mojej teściowej, która zaniepokojona wiadomościami zadzwoniła z pytaniem, czy was tam aby nie zalewa... bo jakby co to pakujcie walizy i do domu. Nie nie, niech się mama o nic nie boi, troszkę lawy jest ale tylko po kostki i nie wszędzie, łatwe do przeskoczenia. Tylko w niektórych miejscach po kolana. Ale to nic, takie specjalne szczudła tu mamy... dzieci w przedszkolu też dostały... nie, nie, no co mama! bardzo stabilne są!Dość! Żarty na bok! Wulkan to poważna sprawa i fascynująca zarazem. W weekend stał się celem turystycznego oblęzenia. Mój Tomek, nie przywykły do pieszych wędrówek, przeciwnie z fotelem kierowcy odcisniętym na chudym tylku w sposob trwały, stał sie jednym z amatorów tej ekstremalnej przygody. Wyprawa zajęła cała sobotę w tym tylko 4 godziny spędzone w samochodzie, reszta zaś marszem z buta bite 10 godzin. Wrócił późnym wieczorem, zmordowany, z wypiekami na twarzy i spuchniętymi nogami ale szczęsliwy i dzierżacy w ręku niczym trofeum aparat ze zdjeciami jak to mu lawa z ręki jadła. Przy czym oznajmiwszy, ze nigdy więcej z własnej nieprzymuszonej woli nie weźmie udziału w podobnej wyprawie spojrzał z politowaniem na moją smutna minkę i dodał Ania... i tak nie dałabyś rady... Cóż, pozostało pooglądać zdjęcia, wyzdrowieć do świąt i zmobilizować Tomasza do wycieczki samochodem, chociaz w pobliże, chociaz łypnąc okiem na dym, chociaz niuchnąć powietrza z okolicy....


Zatem podziwiajmy.

W drodze, trasa przez lodowiec.

Coś dymi.

Pierwsze fotki na tle.

Spotkanie z reporterem tvn24. Miećka uprzejmie sprawdza obraz w kadrze.