Jestem w domu. Koniec, powiedziałam że skoro umieram na ból, to równie mogę robić to w domu. Operacja poszła jak poszła- byłam świadoma tego, że może się nie udać. Nie ma co płakać, doktor zrobił wszystko, co mógł. Pocieszam się faktem że wciąż czuję dwa palce w prawej ręce i jako tako jestem w stanie chodzić. No i oczywiście że nowotwór nie zjada mojego rdzenia... Kolejna operacja w połowie stycznia. Niczego mi się nie chce, w nodze i ręce uczucie wiecznego odrętwienia- muszę się uczyć z tym żyć. Mimo że żarcie w szpitalu było okropne mój organizm miewa się wyśmienicie... tłuściutko. Nie jestem w stanie wejść na wagę ale widzę po twarzy, że jestem pulchniejsza. Mimo wszystko mam to gdzieś. Moje priorytety się zmieniły. Jak wytrenować rękę, nogę, skąd wziąć pieniądze na rehabilitacje, jak odnaleźć się w nowym życiu i szykować się do kolejnej operacji. Nie wiem. Nic nie wiem. Dam radę. Doktor stwierdził że sam nie wierzy w mój hart ducha i wolę walki. Szkoda że tej woli zawsze brakowało mi w dietowaniu. Muszę się położyć, usypiam.