Jesień tak cudna, że aż dech zapiera. Dziś tuż po 9 wyjechaliśmy nad otwarte morze, w stronę Białogóry. Mąż tam przed 40 laty dorabiał w czasie wakacji prowadząc pole namiotowe. Dziś ten teren wygląda zupełnie inaczej, ale plaża i Bałtyk nadal zachwycają. Samo dojście od parkingu do plaży to ok. 1,5 km. Kijki w ręce i marsz! Ale po drodze co chwila grzyb - podgrzybek, prawdziwek, miodówka. Do plecaka zatem , w domu ususzę w suszarce. I już słychać szum, a po chwili widać je- morze! Błękitne , z białymi grzywami fal i ten ogrom pustej przestrzeni z białym piaskiem. Chrzęścił pod stopami , aż miło! Ruszyliśmy na zachód raźnym krokiem, przeganiając mewy. Po 2 km. usiedliśmy zasłonięci przez trawy i zjedliśmy po kanapce, po gruszce, popiliśmy wodą. Po chwili ruszyliśmy dalej, w stronę rzeczki Bezimienna. Maleńka, ale dzielnie toczy swe wody ku morzu. Tam kolejna przerwa na fotografowanie cudów natury. A potem znów w las, bo zaczęło trochę wiać . Po 5 km. dotarliśmy do samochodu . Zrobiła się pora na obiad, zaczęliśmy zatem szukać odpowiedniego miejsca. Niestety, nawet te całoroczne lokale były w większości pozamykane. Dotarliśmy aa przed Krokową, tam w przydrożnym zajeździe zjedliśmy domowy rosół z pierożkami z wątróbki ( pycha!). Powrót do domu wypadł akurat w godzinach szczytu, poszło jednak nieźle i o 17 zlądowaliśmy w domu. Przeszliśmy 10km, robiąc 14.400 kroków. Nieźle. Jestem zmęczona, ale tak pozytywnie. Grzyby już się suszą, aja za chwilę dopije kawę i zacznę czytać. Lubię takie dni. Takie typowo dla emeryta.