Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

2 września 2023 , Komentarze (5)

Mam według planu najdłuższy dotychczas bieg. 2 godziny. Ale tempo takie, że nie dam rady (w sensie że nie umiem tak wolno). 6:36 - 7:13. No nie. Dla mnie wolny spokojny bieg to leci 6:15 - 6:20. Najwolniej to tak 6:30, jak jest pod górkę. Więc na pewno mi się to nie uda. Bo to nie średnio, że sobie podbiegnę, a potem spacerkiem, tylko cały czas trzeba trzymać takie tempo. Dobra, zobaczę co się da. 

Potem będzie lało, więc biorę pelerynę do plecaka. I jazda 

Bicek przez noc chyba sklęsł, ale nabrał kolorków. Teraz wygląda tak:

Uroczo 😶.

Edit.

Bieganie wyszlo koszmarnie. Biegło się źle. Prawą rękę musiałam trzymać caly czas zgiętą całkiem w łokciu i przycisniętą do ciała, bo jak była luźno, to ten mięsień się trząsł i bolało. No i bałam się, żeby coś gorzej nie uszkodzić. W dodatku okazało się, że jeszcze na prawym udzie mam pokaźnego siniaka. 

Więc ogólnie byłam nie do życia. Średnia predkość, czy tam tempo wyszły takie, jak powinny, ale, jak pisałam, nie chodziło o średnią, bo biegłam za szybko, a potem szłam odcinkami. Zgodność z planem to tylko 16%. A może aż, bo sądziłam, że wyjdzie zero.

No ale 18 km przebiegnięte. Plus 7 km spacerkiem z powrotem. 

1 września 2023 , Komentarze (19)

Normalnie codziennie chodzę do pracy pieszo. Mam 3,7 km w jedną stronę. Autobus niby jeździ, nawet bezposrednio, ale tyle jest korków po drodze, że szybciej mi iść pieszo. 

No, ale dzisiaj mi się spieszyło. Wiec wzięłam rower. Czyli najszybszy środek transportu. Z poprzedniego mieszkania miałam lepszą trasę - cały czas ścieżki rowerowe i tylko jedne światła. Teraz mam przejazd kolejowy, połowę trasy muszę jechać ulicą, ale jest ok. Wracałam. Byłam już na mojej uliczce, jakieś 150 m od domu. Jechałam sobie spokojnie powoli prawą stroną uliczki. No a tam parkowały samochody, tak pół na chodniku pół na uliczce. I w jednym z tych samochodów siedział facet (jak się później okazało, bo skąd miałam o tym wiedzieć!?). Otworzył z rozmachem drzwiczki. Akurat tam byłam. Wywaliłam się z rowerem na jezdnię.

No i takie są straty:

1. Lewa ręka (łokieć): zdrapany naskórek i mały siniaczek. O dziwo to boli najbardziej:

2. Prawa ręka (biceps) - to wygląda źle. Musiał mi się obić (może pęknąć?) mięsień, plus poszło większe naczynko krwionośne. Siniak potężny i (co mnie bardziej niepokoi) gula - obrzęk jakiś? 

z innego punktu tak to wygląda:

3. Lewa nowa - okolice kolana - jest siniak. Nie boli.

4. Lewe biodro - lekko stłuczone. Bałam się o to najbardziej, bo biodra to wiadomo - duże ryzyko i bolesne kontuzje. Na szczęście tu tylko trochę boli przy dotyku, nie widać sińca (może jest głębiej), w ruchomości zupełnie nie przeszkadza.

Facet był tak przerażony, że zapewniłam go, że jestem cała i rower też nie ucierpiał. Nawet  mi łokieć przetarł jakąś serwetką. 

Najgorzej wygląda ten prawy bicek. Będę go obserwować. Kość raczej cała, ruchomość zachowana. Tak, nie mogę mocno pracować tą ręką, zaciąganie ręcznego hamulca bolało. Otwieranie słoika też. Ale codzienne czynności spokojnie ogarniam. Oczywiście dałam zimny kompres prawie od razu. 

Rower cały.

Zmieniłam sobie plan treningów do półmaratonu na docelowy czas 2:06:00. Miałam 1:50 i serio, nie dawałam rady na interwałach. Teraz nie daję rady tak powoli biegać na długich powolnych wybieganiach. Ale szybkie odcinki są do ogarnięcia. Dlatego zostawiam ten plan. 2:06:to i tak lepiej niż 2 ostatnie połówki. Życiówka to była 1:50, ale teraz jestem starsza i nie wyrobię takiego tempa.

Na szczęście w wypadku ucierpiały właściwie tylko ręce, więc biegać mogę.

Śmieszna sprawa. Moja córeczka młodsza idzie w poniedziałek do szkoły po wakacjach - zmieniła im się wychowawczyni. Teraz będzie nią moja kumpela, z którą kilka lat siedziałam w jednym pokoju i jeździłam na pomiary i konferencje. Ona zrezygnowała z doktoratu i poszła uczyć do szkoły. Dziwnie będzie. Dla Młodej lepiej, bo ta kumpela jest naprawdę dobrą nauczycielką i pedagogiem. Sama ma czwórkę dzieci (jedno - przedostatnie w zasadzie żyje dzięki mnie - dłuższa historia) i ma bardzo dobry kontakt z młodzieżą. Bardziej się boję, że Młoda odwali jakiś obciach, bo to taki wiek... malowanie się, koleżanki ponad wszystko... Ale Młoda jak jej pokazałam moją rękę po wypadku, to się rozpłakała i musiałam ją pocieszać, że mnie to nie boli. Okropnie wrażliwa i empatyczna gadzinka ❤️.

28 sierpnia 2023 , Komentarze (6)

Do tego wpisu skłoniła mnie dyskusja na fb z pewną 'świadomą' osobą, która twierdziła, że aktywność fizyczna jest szkodliwa, a ludzie wykonują ją bo się uzależnili. 

W sprawie tego uzależnienia to miała sporo racji. 

Z moich obserwacji i trochę z tego, co wyczytałam wynika, że kiedy zaczynamy przygodę z jakąś formą aktywności fizycznej, dostajemy gratis w postaci endorfin, no - taki haj. Jest cudownie, przyjemnie i chce się żyć, a przede wszystkim to powtarzać! Miałam tak na początku jazdy na rowerze, miałam tak na początku biegania i treningów obwodowych. Z jogą było trochę inaczej, ale to w zasadzie nie jest sport. 

Po jakimś czasie ten haj mija. A może po prostu powszednieje. Wtedy to jest już jawny nałóg. Treningi nie tyle są przyjemnością, co brak treningów boli. Odczuwa się fizyczny głód wysiłku, co się objawia drętwieniem mięśni, spadkiem nastroju, drażliwością. Ciało domaga się ruchu, żeby... dostać świeżą porcję dobrze utlenionej krwi. Tak to działa 

Teraz pytanie niemal filozoficzne, na ile ten nałóg jest szkodliwy. I czy to jest nałóg, czy po prostu fizjologia?

I tu wszyscy kanapowcy wyciągają swoje armaty w postaci: kontuzji, zrypanych stawów, wypadków, zawałów itd. Cóż. Jako wieloletni aktywny człowiek odpowiem tak: g...no prawda. To znaczy tak, kontuzje się zdarzają. Miałam kilka w moim sportowym życiu. 

Nie pamiętam dokładnie, ale to było tak:

1. Najgorsza i najdłużej trwająca - zwyrodnienie ścięgna Achillesa. Tylko że powód tego był znacznie wcześniej niż zaczęłam biegać. Najpierw jakiś debil najechał na mnie obładowanym wózkiem w makro. Centralnie w tego Achillesa. Nie wiem, czy mi tam coś uszkodził, ale bolało jak poród. Potem, idąc sobie przez las z za małych butach źle postawiłam tę nogę (najprawdopodobniej instynktownie chroniąc tego Achilla) i zerwałam mięsień plaszczkowaty w łydce. Nie wiedziałam o tym i to się jakoś tam zrosło. I dopiero potem, biegając, w początkowym delirium endorfinowym, po 12 km codziennie, Achilles spuchł do rozmiarów piłeczki pingpongowej. No i miałam ponad pół roku pitolenia się z tym zanim trafiłam we właściwe ręce, które leczą i - nigdy więcej Achilles nie dawał żadnych dolegliwości.

2. Shin splints. To rzeczywiście było po zawodach - konkretnie po szybkim zbiegu z górki. A na następny dzień zamroziłam nogi w górskim strumyku, bo nie przyszło ludziom do głowy postawienie mostka. Też się z tym męczyłam i znowu fizjo naprawiła mi to na jednej wizycie tak, że kilka dni później zrobiłam życiówkę w półmaratonie.

3. ITBS jak przez mgłę pamiętam tę kontuzję. Pasmo biodrowo-piszczelowe. Jakoś szybko przeszło, nie pamiętam czy przy pomocy fizjo, czy sama sobie to ustawiłam. W każdym razie to był epizod.

4. Kolano. Kilka dni unieruchomienia po wyrżnięciu kolanem na kamyk. No, nie bolało. Ale następny dzień był już nieruchomy. Potem tylko chodzenie przez jakieś 2 dni.

5. Mięsień gruszkowaty pośladkowy. Nie pamiętam, co było powodem. Ale najprawdopodobniej przyleżenie na za twardym materacu i brak dopływu krwi. Czyli to nie miało w sumie związku ze sportem. Przeszło po kilku dniach.

6. Coś tam jeszcze było, ale nie pamiętam co. W każdym razie po fizjo przeszło od razu.

7. Kilka paznokci u stóp w początkowym etapie biegania, kiedy nie wiedziałam, że buty sportowe mają zawyżoną numerację i trzeba kupować o 1,5 do 2 numery większe niż do codziennego chodzenia. 


I to bilans moich kontuzji w przeciągu kilkunastu lat. Tylko chciałam dodać, że te kontuzje trwały stosunkowo krótko (przynajmniej od czasu, kiedy się nimi zajęłam) i nie powtórzyły się nigdy więcej. Czyli nie były to jakieś trwałe urazy, które zmieniły moje życie. Tak, zerwanie mięśnia (jeszcze przez zaczęciem sportu) to nieodwracalne, ale ciało (może właśnie z powodu konieczności dostosowania się do warunków sportowych) znalazło sobie jakieś "obejście" i działa wszystko git.


Co mam po drugiej stronie?

1. Kondycja. Taka czysto wydolnościowa. Mogę dłużej, mogę więcej, nie męczę się, nie mam zadyszki, kolki przy normalnym lub żwawszym ruchu codziennym.

2. Odporność. Brak jakichkolwiek infekcji. Przez kilkanaście lat nie miałam nawet jednego zapalenia gardła, pęcherza, oskrzeli, czy czegokolwiek! A wróć, miałam covid. Ale przeszłam go stosunkowo lekko. Ale czujecie to? Żadnych kompletnie przeziębień, katarów i innych tego typu. Zanim zaczęłam się ruszać, chorowałam często.

3. Serce. Jak to u długodystansowców, mięśniem, który przede wszystkim się rozrasta i wyrabia jest serce, konkretnie lewa komora. Nie sprawdzałam rozmiarów, ale tętno spoczynkowe na poziomie 40 ud/min świadczy o tym, że serce pracuje mistrzowsko. Jedno porządne pompnięcie dostarcza dużo krwi - więc nie musi się spieszyć. 

4. Układ hormonalny. Kiedy miesiączkowałam nie czułam dolegliwości - nigdy nie rezygnowałam z treningu, ani nawet z zawodów (które kilka razy wypadały na 1 lub drugi dzień cyklu) , powodu miesiączki. Tampon, podpaska - i lecimy. Teraz jestem kobietą w okresie menopauzy. Nie przypominam sobie żadnych dolegliwości premenopauzalnych (a tak, raz przed półmaratonem zmierzyli mi ciśnienie i miałam chyba 150/80 - nigdy więcej się to nie powtórzyło). Żadnych uderzeń gorąca, bezsenności, bóli stawów, czy co tam jeszcze mają rówieśniczki. Po prostu krwawienia zanikły i już. 

5. Samopoczucie. Właśnie - bezsenność, nerwowość, stres -  to są zupełnie obce mi terminy. Śpię jak dziecko, mam wywalone na wszystko i czuję się ogólnie bardzo dobrze.

6. Trawienie. Można więcej jeść! No oczywiście bez przesady, bo tych kalorii nie spala się tyle jak przy pracy w kamieniołomie, ale dodatkowe 500 - 1000 kcal na dzień to przecież cała tabliczka czekolady! C'nie? Już nie pisząc o długu tlenowym, bo to odrębny temat. 

7. Skóra. Wiadomo, wiek robi swoje. Życie w mieście, w którym przez pół roku jest zapylenie powyżej 200% normy też. Ale regularne dotlenianie tkanek robi cuda. Praktycznie nie używam żadnych kuracji, jedynie krem w ilości dwóch kropelek po kąpieli, kiedy skóra się wysusza i napina. Mam gładziutką, zdrową, lśniącą cerę. 

8. Psychika. To już trochę było o śnie i braku stresu. Ale tu chciałam zaznaczyć inny aspekt. Taka celowość, poczucie dobrze wykorzystanego czasu, radość z sukcesów, no po prostu fajne hobby, które daje satysfakcję.

I teraz zestawmy to z tym, co mają osoby nie uprawiające żadnej formy aktywności fizycznej. Na pierwszy rzut - moja mama (która nie mogła niestety uprawiać sportu, chociaż bardzo chciała) i moja ciotka (która mogła, ale nie chciała). Obie panie z kręgosłupami pokrzywionymi tak, że na rentgenie wychodziło to jak zygzak. Praktycznie pogarbione. Wiecznie zmęczone. Obolałe. Problemy ze snem, z trawieniem, ze stawami, z puchnięciem nóg, żylaki, wypadające narządy. One i tak obie z dobrego przedwojennego materiału zrobione. Ale zobaczmy na ogół - wiecznie u lekarza. Cukrzyce, nadciśnienie (to praktycznie norma), alergie, niewydolności oddechowe, Cholesterol pod sufit. Nie przejdzie kilometra, bo ma zadyszkę. Bóle mięśniowo-stawowe. Laski w grupie menopauzalnej albo biorą HTZ, albo umierają na wszystko. 

No i teraz odpowiedzmy - czy ten sport naprawdę jest taki niezdrowy?  G..NO PRAWDA!

A więc ruszajmy się! To inwestycja na lata. A jednocześnie ogromna frajda. Nałóg, który ciało kocha i nie szkodzi. NIE SZKODZI. Oczywiście, niesie ryzyko kontuzji, ale można je zminimalizować stosując pewne techniki, a owe kontuzje są przejściowe i bilans korzyści i strat jest daleko posunięty w kierunku korzyści! Tylko jedno jest potrzebne - ruszyć pupson z krzesła, kanapy, czy gdzie tam się ów pupson znajduje. Nie szukać wymówek. Wpaść w nałóg jest naprawdę łatwo, a potem, to już się nie przestaje chcieć. Tylko nie na siłę. 

Trzeba znaleźć sobie coś, co da frajdę. No nie wiem - narty, rower, sporty zespołowe, biegi, treningi ogólnorozwojowe (te polecam z całego serca - uważam, że mają najwięcej korzyści, chociaż osobiście mi nie podchodzą ze względu na nudę - wolę gdzieś ruszyć z domu - ale to ja, dla zdrowia dywanówki są idealne!), siłownia (też jest według mnie jedną z lepszych ogólnorozwojowych aktywności). Czy co tam jeszcze chcecie. Ze swojej strony pozwólcie, że polecę coś, co podnosi tętno. Spacery są OK, ale dla osłabionych emerytów lub osób chorych i niemogących ćwiczyć. Żeby było jasne - lepszy spacer niż leżenie, ale to nie jest ćwiczenie i to nie przyniesie tych wszystkich korzyści, o których pisałam. Żeby ćwiczenia przyniosły pożądany skutek - trzeba się zmęczyć. Jeśli chodzenie jest jedynym, co możesz - to przynajmniej chodź po górach. Niech to wyciśnie pot i podniesie puls. No i pamiętajmy o mięśniach - rozciąganie, regeneracja. To bardzo ważne. Ja praktycznie zawsze po treningu rozciągam się. Które ćwiczenia i które mięśnie - to zależy od tego, co się ćwiczy. Ja akurat mam głównie nogi, pośladki, ale też mam ćwiczenia od fizjo na klatkę piersiową. I je robię. I myślę sobie, że lepiej już przesadzić ze sportem, przetrenować się, niż zbyt się z sobą cackać. Oczywiście, rozsądek jest najlepszy, ale jeśli już wybrać jakąś skrajność - to zmęczenie, czy kontuzja szybko minie, a ciało pamięta to, co dostaje dobrego i to zaowocuje czymś dobrym.


No to jakie masz jeszcze wymówki?

19 sierpnia 2023 , Komentarze (5)

Ze zdjęć oczywiście. Na koncercie ciężko byłoby szkicować.


Lubię postacie. 

18 sierpnia 2023 , Komentarze (8)

W pracy. Chyba jestem na progu dużego odkrycia. Albo to jakiś artefakt. Ale wygląda mega ciekawie.

Po pracy. Biegam. W te upały. Jest ciężko, ale idzie do przodu. Widzę postępy w tempie i wytrzymałości.

Byłam w poniedziałek ze Starszą w Warszawie na koncercie Imagine Dragons. Było suuuuper! Chcę jeszcze! Ostatecznie może być Lewis Capaldi. Albo Coldplay. 

Rysuję. Szkicuję. Bawię się formami.

Piekę jagodzianki i inne cuda. Dzisiaj zrobiłam tiramisu. Ale nie wiem, czy dobre, bo musi poleżeć w lodówce.

I paprykarz wege zrobiłam. Z bakłażana, marchewki, cebuli, papryki i kaszy jaglanej. Z przecierem pomidorowym i przyprawami. Pycha!

Jutro jadę z tatą do szpitala. Operuje oczy. Oba! Mam stres. 

 

26 lipca 2023 , Komentarze (23)

Wiem, wiem, już jestem nudna. Ale znowu przyplątał mi się odcinek podcastu o jedzeniu emocjonalnym i obudziły się dawne demony. Na szczęście już są oswojone, ale czasem coś im odwala. Chodzi o to, że normalny człowiek reguluje swoje odżywianie słuchając sygnałów z ciała. Jeśli czuje głód, to go zaspokaja, jeśli chodzi o to, co je, to też ciało daje sygnały. I nie jest to siódmy pączek, czy inny śmieć. To wszystko mamy w pakiecie od urodzenia. Noworodki i niemowlęta nie przejadają się, nie popełniają błędów żywieniowych, małe dzieci wiedzą, kiedy zakończyć posiłek, nie zjedzą czegoś, co im nie smakuje i na co nie mają zapotrzebowania, ale wtedy wkraczają do działania głupi dorośli, którzy zmuszają różnymi sposobami dzieci do jedzenia. Wmuszają pokarm, chociaż dzieci tego nie potrzebują. I dalej w las, tym więcej drzew. Wmawia się, że dziecko jest grzeczne, jeśli zje wszystko z talerza. Daje się uwagę tym dzieciom, które grzecznie słuchają i jedzą. A dzieci nade wszystko potrzebują uwagi i miłości, nie jedzenia. Ale poświęcą wszystko, żeby dostać to, czego im brak. I z tego pochodzi całe to gówno związane z zaburzeniami odżywiania i jedzeniem emocjonalnym, czyli agresją wobec własnego organizmu, zniszczeniem systemu alarmu oznaczającego głód, narkotyzowaniem się cukrem i tłuszczem, żeby tylko nie czuć prawdziwego problemu. 

Na szczęście powrót do źródeł jest możliwy. Niekiedy bardzo trudny, ale nie odcięty. 

Przede wszystkim żadnych diet. To jest kolejna agresja. 

Trzeba zacząć normalnie się odżywiać, bo temu służą pokarmy.

Słuchać. Wyczulić się. Na początku możliwe są błędy, można przytyć, to normalne, jeśli ktoś rozwalił sobie metabolizm przez głodówki i inne drakońskie eliminacje pokarmowe. Nie ma tragedii - po jakimś czasie mechanizm zaczyna pracować i organizm reguluje uczucie głodu, spala nadwyżki, wracamy do domu. Koniec z przejadaniem się, zajadaniem strachu, stresu, smutku, nudy czy braków emocjonalnych. Na to są inne sposoby. Jedzenie służy tylko odżywianiu i (czasem) celebrowaniu ważnych chwil. Ale wówczas  to są symboliczne ilości. 

I wszystko hula.

Natomiast jeśli ktoś chce po raz któryś stosować coś, co da rozwiązanie na chwilę - to ma problem. I dokłada do pieca zaburzeń. Wcześniej czy później to wybuchnie. 

No tak, choroby. Co zrobić, jeśli ktoś ma insulinooporność, czy inne choroby metaboliczne? Ano słuchać się lekarzy i jeść to, co mu wolno. Podkręcić metabolizm, jeśli ma na poziomie Rowu Mariańskiego. I nie bać się. Lubić się. Cenić i szanować ciało i to, jak reguluje potrzeby. 

No.

26 lipca 2023 , Komentarze (2)

I wpadłam w wir roboty. A wieczorami kino ze Starszą. Zaliczyłyśmy już Barbie i Oppenheimera. Oppenheimer super, Barbie według mnie dno. Nie rozumiem, czemu na obu tych filmach sala była zapełniona po brzegi. No nic. Tutaj jest przyjemnie, nawet deszcz mi nie przeszkadza. Po tysiąckroć wolę to od 37-40 stopniowych upałów. 

W robocie naprawdę wrze. Odrzucili mi delegację do Gdańska i muszę się odwoływać, żeby kasę odzyskać. W planie 3-5 publikacji, wyjazd do Lecce i bieżące pomiary, Wychodzi mi dziwny Nyquist na dodatnich wartościach. Muszę się wdrożyć w elektronikę, bo za czorta nie ogarniam. Zwykle wychodziły przyzwoite półokręgi na minusie. Ktoś mi podsunął, że to może być układ zastępczy z cewką, ale to kosmos jakiś.

Idę obmierzać tę warstwę, bo mnie zaintrygowała.


22 lipca 2023 , Komentarze (8)

To znaczy tak, rafting był super! Quady i jipy nas sponiewierały, wytłukły, wytrzepały tyłki i zasyfiły kurzem i błotem. Ale fajnie było. Rafting w chłodnej wodzie, przemoczył do suchej nitki i to było ekstra. Wrociłyśmy zmęczone i szczęśliwe i przespałyśmy w klimatyzowanym pokoju cały następny dzień. O takim płynęłyśmy:

Dzisiaj poszłyśmy na bazar - kupiłyśmy prezenty, pamiątki - wszystko droższe niż w sklepie, ale wydaje się lepszej jakości. Te takie, jak to nazywam, kiełbaski - orzechy włoskie na sznurku w glucie z soku i skrobii. Dobre, nawet nie za słodkie. Roladki z gumy i pistacji, przyprawy (głównie kruszona papryka). Nie znalazłam takiego mazidła, które w 2 pierwsze dni było na śniadanie, a potem znikło. Coś jakby tahini, ale znacznie gęstsze, słodkie. Jakby taka pasta z chałwy. No nigdzie nie ma, nawet nie wiem, jak to się nazywa, bo kupiłabym. 

Jeszcze syrop z granatu - mnóstwo tu tego i tanie. Będzie na prezenty i jako dodatek do picia. Oczywiście musiałam kupić te flakoniki do picia herbaty, bo strasznie mi się spodobały. Aha, i kupiłam 2 paczki fioletowej mąki - farbowanej naturalnymi ekstraktami i sokami - będę piec fioletowe kajzerki.

Mam nadzieję, że uda się zmieścić w 20 kg razy 2. Plus podręczny (gdzie na pewno biorę szklanki). 

Cieszę się, że wracamy, bo dłużej bym tu nie wytrzymała. Dzisiaj miałam długi bieg w planie (5 min rozgrzewki, 50 min biegu zasadniczego, 20 min biegu dodatkowego i 5 min wyciszenia). Wstałam o 5:15, przed wschodem słońca. Zrypałam na całej długości. Po 3 km włączyła się biegunka i więcej szłam niż biegłam. Dowlekłam się do hotelu po 6 km - i skończył się bieg zasadniczy. Miało być tempo 5:50 - 6:20, było dobrze powyżej 7:00. Dokończyłam dodatkowy już normalnym biegiem, ale zdążyło wzejść słońce i zrobił się upał. No nie wyszedł mi ten bieg. Trudno. Pierwszy raz zawaliłam. 

Tu jest strasznie dużo kotów Śliczne, ale biedne, mnożą się na ulicach.  

ufne, wypieszczone 

Maluszków też sporo

Psy bezpańskie też są, ale wszystkie takie same. Jak się pogłaska, to lezą przy nodze i nie chcą odejść.

Ciekawe, czemu wszystkie burki są tej samej rasy.

Dobra, kończę i idę się pakować.

18 lipca 2023 , Komentarze (11)

Dlaczego nikt mi nie powiedział, że tu nie wolno pić wody z kranu i myć nią zębów?! Na razie nie zachorowałam, ale po wyczytaniu o zemście faraona rozbolał mnie brzuch.

Boli mnie też w trakcie biegania, ale z tym problem mam od zawsze i w Polsce też latam po krzakach. To normalne, że aeroby wzmagają perystaltykę jelit. Nie wiem, czy w tych budkach na plaży są ubikacje i czy są czynne i bezpłatne. Hm.

Już flaszka wody stoi w łazience, a ja psioczę na moją ignorancję. Bo normalnie przed wyjazdem czyta się i dowiaduje czegoś o miejscu, do którego się jedzie, a ja mam uraz od czasu, kiedy cofnęli nas z cruisu do Vanuatu i po prostu nie wierzyłam, że tu dotrzemy. 

Ech.

Zdecydowałyśmy się na wycieczkę quadami, jipami i rafting w czwartek. Może nie będzie to tak malownicze jak Kapadocja, ani tak spektakularne jak Istambuł, ale będzie dużo się działo i na pewno nie będziemy się nudzić.

Natomiast jutro planujemy we własnym zakresie dotrzeć do parku narodowego rzeki Dim.  Pewnie taksówką. Okazuje się, że tu jest całkiem tanio. No, zobaczymy czy się tam nie pogubimy i uda się wycieczka..Bo na internecie nijak nie mogę znaleźć żadnych informacji o tym parku, trasie itp. Tylko piękne zdjęcia. 

18 lipca 2023 , Komentarze (3)

Jestem w Turcji. Pierwszy dzień jadłyśmy strasznie dużo, bo trzeba było wszystkiego spróbować. Teraz już wiem, co mi smakuje i żywię się w zasadzie tylko grilowanymi warzywami, troszkę sera dla uzupełnienia białka i troszkę takiego kudłatego deseru, bo mi smakuje. Do tego owoce - głównie arbuz - ale więcej niż plasterek nie wcisnę. Żadnych koktajli - nie lubię. Czasem do obiadu białe wino. Pieczywo mi nie smakuje, kasz, ryżu itp. nie mam potrzeby. 

Szukamy jakiejś fajnej wycieczki. Kapadocja odpadła, bo już nie było miejsc. Rozważamy Istambuł i Zielony Kanion. Pamukkale też kusi, ale tam jest męczący dojazd - jakieś 6 godzin w autobusie w jedną stronę. Dzisiaj mam się spotkać z organizatorką, żeby pomogła coś wybrać, bo siedzenie w hotelu jest nudne. 

Biegam, normalnie realizuję plan przygotowawczy do połówki, chociaż w tym upale to strasznie trudne. Wstaję przed słońcem, żeby było chłodniej.