Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

4 grudnia 2023 , Komentarze (36)

Maluję jak opętana. 

To moje kartki świąteczne:

oraz imieninowe dla Baś:

Wszystko akwarelą na firmacie A6 (pocztówkowym).

A to kilka moich wcześniejszych prac:

Akwarela w troszkę większym niż A4 formacie:

Szybka akwarela na gazetkę szkolną (na czarnym papierze):

Akwarela na tablucy malarskiej (płótno):

Pastele suche A4:

Akwarela A4:

Akryle A4 na papierze:

Pastele suche A4 ba fatalnym papierze:

Akwarela A4:

Akwarela 21×21 cm

Akryle na tablicy malarskiej, troszkę większej niż A4:

Akwarela A4:

Akwarela A4 na czarnym papierze:

Akryle na tablicy malarskiej, takiej ok. A3

Akwarela na papierze A4:

Akwarela na papierze A4:

Akwarela na papierze mniejszym niż A4:

Akryle na tablicy ok. A3

Akwarela A4

Akryle trochę mniejsze niż A4

Kawa troszkę poprawiona akwarelą 21×21 cm

to tylko część z moich prac. Biegam dalej. Mam co robić.

25 września 2023 , Komentarze (7)

Lecce

Wyjazd do Lecce się udał. Było ciepło, ale nie upalnie jak w Turcji. Konferencja sama w sobie była ciekawa, miejscowość przepiękna, jedzonko dobre, ale bez szału - głównie jedzą tam owoce morza, nie pizzę i spagetti, jak na północy Włoch, ale dla wege też się coś znalazło. Dzieci zadowolone. Tu sobie idą moje panny.

______________________________________________________________________________

Malarstwo

Chwalę się moimi nowymi dziełami: foczki akwarelą (temat tygodnia - nawet za tą brązową dostałam wyróżnienie)

Widoczek z Szkocji - akryle (to była praca ze zdjęcia - zdjęcie referencyjne też zamieszczam) - konkurs jeszcze trwa. Do połowy października, chociaż moja praca powstała już na następny dzień po ogłoszeniu. Przyznam, że napracowałam się - niby spokojny krajobraz, a tak tam dużo wszystkiego!


I praca na pomysł - tytuł "Wyobraźnia" - też akrylami. U mnie wyobraźnia poszła w stronę smoków - ciekawa historia skądinąd, bo wizję tej pracy miałam już od pewnego czasu (właściwie od razu jak ogłosili konkurs, czyli początek września), ale jakoś nie miałam czasu, żeby się za to zabrać i tak sobie ta wizja ewoluowała. Początkowo chciałam pociągnąć to bardziej w stronę abstrakcji, ale ostatecznie zdecydowałam się na taki kształt. No i zastanawiałam się, co może wyjść spod pędzla. Zapytałam starszą córkę, co można sobie wyobrazić. Powiedziała mi, że trole, krasnoludki - okej. Jakoś te trole mi nie pasowały, ale podłapałam baśniowo-metafizyczny nurt i tak sobie zaczęłam kombinować w stronę smoków. Cały trening te smoki trawiłam, potem w drodze do pracy mnie trafił piorun - no przecież! Imagine Dragons! Muszą być smoki - i tak przez przypadek (nie ma przypadków?) wróciłam do tematyki, z którą chciałam już skończyć, heh!

Jeszcze międzyczasie był anioł, ale nie jestem z niego zadowolona, więc się nie chwalę. Dzisiaj będzie kolejny temat i już mi się chce.

_________________________________________________________________________________

Bieganie

Bieg Trzech Kopców. Był wczoraj. Zapisałam się na niego od razu, jak ogłosili zapisy, bo wiem z doświadczenia, że pakiety się wyprzedają szybko (mała przepustowość trasy i mały limit uczestników), bo to jeden z trzech biegów składających się na Triadę - razem z maratonem (już mi się maratonów nie chce biegać - za bardzo mną poniewierają) i półmaratonu, który biegnę za 2 tygodnie - tego bym nie odpuściła, bo wszystkie półmaratony tej serii biegłam i jestem z nimi emocjonalnie związana, zwłaszcza, że finisz jest po prostu wydarzeniem, które trzeba przeżyć, żeby to poczuć. Po 21 km wbiega się na ciemny stadion, oświetlona tylko meta - nastrój nie do opisania. W każdym razie im bliżej tych Kopców, tym bardziej miałam ochotę zrezygnować. Nawet napisałam ogłoszenie, że sprzedam pakiet, ale nikt nie był zainteresowany. Po prostu cierpię na zmęczenie materiału. To już nie chodzi o przetrenowanie, bo treningów mam tylko 5 w tygodniu i są naprawdę lekkie - maksimum godzina, ale ostatnio miałam po 40 minut i większość czasu musiałam bardzo się starać, żeby zachować zalecane tempo - no nie umiem tak wolno biec! - powyżej 6:45, bo mi piszczało, że biegnę za szybko. No nie potrafię i już - wolę pobiec 5:50, a jak się zasapię, to przejść kilka metrów. No ale nie w tym rzecz - po prostu starzeję się. Menopauza się już objawia - lekko, bo lekko, ale mam te sławne "uderzenia gorąca", czyli czasem mi ciepło w twarz, a jak dodatkowo jest upał, to się pocę. W nocy budzę się około 2 razy, bo mi gorąco pod kołdrą, a jak się odkryję, to mi zimno. Rozważę jakiś lekki koc. Mam też deficyt fazy REM - chociaż głęboki sen mam na bardzo dobrym poziomie. W każdym razie to niedospanie i najzwyklejsze starzenie się mnie zniechęcają od zorganizowanych biegów - wiem, że z treningów nie zrezygnuję tak szybko, ale zawody to inna historia. Półmaraton Królewski to jedyny bieg, którego nie odpuszczę. No, może jeszcze sporadycznie jakieś górskie. Ale prawdziwe górskie, ale nie górski w centrum miasta. W każdym razie zdecydowałam się jednak pobiec, skoro zapłaciłam. Padał deszcz, co akurat przy bieganiu jest nawet przyjemne, ale trochę upierdliwe, bo wszystkie ciuchy mokre, ale nie to było największym problemem - problem zaczął się na podbiegu, heh "podbiegu", w lasku wolskim. Błotnista ścieżka szerokości 30 cm pnąca się w górę - i masa ludzi plus deszcz. Łatwo sobie wyobrazić, co się działo. Korek. Wszyscy stoją - pojedyncze osoby ślizgiem w górę, co któryś krok - zjazd w dół. I to sobie trwało. Obsuwa w czasie prawie 10 minut. Więc w zeszłym roku miałam dużo lepszy czas, ale trasa byłą krótsza prawie o kilometr, plus ta obsuwa na podejściu w błotku - w sumie jestem zadowolona, bo myślałam, że się nie wyrobię w czasie. Były 2 godziny na 13 km (prawie 14). Tak liczyłam, że jak pierwsze 7 km pobiegnę w tempie nie gorszym niż 6 min/km, to resztę trasy mogę spacerkiem przejść. Niestety, około 6,5 km musiałam przejść do marszu, bo było mocno pod górkę. Potem trochę lekkiego truchciku pod górkę, rura z górki - i na 9 km to podejście. Potem jeszcze kilometr był w dół, więc było szybko i końcówka na ostatnich oparach marszobiegiem. Czas 1:32:01 (w zaszłym roki 1:22:40), ale, jak pisałam, kilometr prawie dłuższa trasa i ta kolejka do błotnej zjeżdżalni. Jest OK. Za 2 tygodnie półmaraton - mam zamiar dotrzeć do mety, choćby w kawałkach.

____________________________________________________________________________________

Noc naukowców

Ma być w ten piątek. Szafowa kazała mi się zgłosić - zgłosiłam. I nie mam co pokazać, bo urządzenie szlag trafił, to znaczy elementy od niego, bo od kiedy mamy wspólny lab, bo wszyscy się tam panoszą i zabierają części, a potem nikt nic nie wie. Dodać do tego dyplomantów, którzy potem znikają i nie ma ich nigdzie - jest kicha. Mam stres, śni mi się po nocach, że ludzie przychodzą na pokaz, a ja nie mam nic do pokazania. I tak będzie pewnie. Pomału wkurw przekształca mi się w tumiwisizm. No to wezmę sobie urlop - i bujajcie się.


____________________________________________________________________________________

Hydroponika

Moje nowe hobby. Ponieważ moje nowe hoje (w ilości 13 gatunków) odmawiają mi współpracy w bigosie, dojrzałam do hydroponiki - i już mnie nic nie powstrzyma. Wszystko mam ogarnięte (no, przynajmniej z tych podstaw) - zamówione elementy:

1.wkłady z wskaźnikami poziomu wody

2. osłonki (dopasowane rozmiarami do moich osłonek ceramicznych i wkładów)

3. styropian (czarny) do upchnięcia w moje ceramiczne osłonki, które są za głębokie.

4. podłoża:

- keramzyt w kolorze ceglastym w pakiecie z osłonkami

- czarny keramzyt na górę doniczki - bo ładny

- lechuza-pon mieszanka do drobniejszych roślinek

- lawa wulkaniczna, pumeks i zeolit - do stworzenia własnej mieszanki do większych roślin

5. Nawóz do hydroponiki (stały w proszku i w płynie)

6. pH-metr z funkcją pomiaru przewodności i temperatury odżywek

7. 3 stymulatory wzrostu korzeni (te korzenie czerpiące wodę są inne niż glebowe i roślina musi je wykształcić, choćby miała piękną bryłę korzeniową!), a że nie chcę żeby w tym czasie mi umarła, to muszę ją wspomóc. A więc: rhizotonic, sensizym i superthrive. 

No i teraz na to wszystko czekam. I jak tylko przyjdzie, to działam. Zacznę od hoi carnosy i australis - bo je mam od zawsze i jak uśmiercę, to w pracy mam ogoooromną carnosę na sadzonki. W domu też kilka w słoiku sobie stoi. Ale ostatnio kupione latifolia i macrophylla też się spieszą, bo ta pierwsza przyszła w przelanym podłożu, a ma tylko jednego liścia (wielkości patelni) i jak go straci, to po roślinie. A ta druga zaczyna mi zrzucać liście - już 3 jej zżółkły -  boję się, że też przelana i jak czegoś nie zrobię, to ją stracę. W ostateczności potnę to, co wystaje na sadzonki i jak tylko puszczą korzenie, to wprost do hydroponiki pójdą. Ale muszę ocenić stan korzeni, a jak już ją wybebeszę z ziemi, to wóz albo przewóz. Muszę mieć warsztat do hydro. Więc czekam. Wytrzymała tyle, to tydzień jeszcze wytrzyma. Mam nadzieję. Bardzo mocno wierzę w to, że te żółte liście, to nie z przelania, tylko z ciemności. OOOObyyy! Na wszelki wypadek wetknęłam jej tampona w ziemię. 

Następne w kolejce do hydro stoją hoje pubicalyx - dwie odmiany - splash i zwykła, oraz dwie hoje, które wpakowałam do jednej doniczki i żałuję. Wolałabym je osobno. Na razie ładnie rosną, nie żółkną, nie zrzucają liści - ale mi się razem nie podobają - callistophylla i parasitica. Obie bardzo lubię. 

Potem do wody pójdą maluszki - też oba razem rosną i będą nadal razem, bo akurat te dwie ładnie razem się komponują - krohniana i Mathilde. 

No i została hoja, która jest w drodze, ale to sadzonka, ze świeżutkimi korzonkami, które nie miały kontaktu z ziemią, więc ona od razu leci w hydro - hoja aldrichii. Jeszcze idzie razem z nią sadzonka latifolii - tej, która u mnie ma jednego liścia wielkości patelni. Spróbuję je razem wpakować do hydroponiki, chociaż nie wiem jak, bo ta moja jest w tej przelanej ziemi, a ta nówka to młodziutka sadzoneczka i więcej się po niej spodziewam, chociaż bardzo chciałabym mojego olbrzyma zachować. 

Uch.

No to mam kolejne hobby. Oj, coś czuję, że mnie wciągnie. Kasy już wydałam pierdyliard, więcej nie dam ani grosza - wodę będę zakwaszać cytryną lub octem, nie kupuję żadnych regulatorów pH, w doopie mam - nie, koniec wywalania szmalu! 

O ile mi rośliny nie umrą (a niestety jest takie ryzyko, bo: mogę nie dopłukać korzeni z ziemi i będą gnić, bo mogę te korzenie uszkodzić i  roślina nie będzie miała czym pobierać substancji pokarmowych, bo może nie chcieć wykształcić nowych korzeni przystosowanych do życia w wodzie, bo może zwiędnąć, bo może już korzenie gniją i nic już im nie pomoże, bo może nie umiem w hydroponikę, bo może rośliny nie chcą) - jeśli jednak ten zabieg się uda i wyrosną im nowe piękne czyściutkie korzonki - to prócz tego, że moja radość nie będzie miała granic, to co zyskam:

1. rośliny żyjące w hydroponice lepiej rosną - mają mocniejsze, większe i szybciej rosnące liście

2. koniec z ziemiórkami! to cholerstwo włazi przez siatki w oknach i opanowało mi chałupę. Jedyne, co na to działa, to breff i raid do kontaktu - u mnie praktycznie na okrągło truje (włączam, jak mnie nie ma w domu), znajduję pełno trupków ziemiórek - ale to działa tak długo, jak mam to w kontakcie. Dzień przerwy - i znowu latają. W hydroponice sporadycznie się zdarzają ziemiórki, ale łatwo można je wypłukać. W każdym razie nie lecą tak szalone do ziemi, bo tej nie ma.

3. koniec z przelewaniem roślin względnie z przesuszaniem - bo u mnie to niestety stały problem - za bardzo chcę dobrze. W pracy moja hoja praktycznie stoi bez podlewania - tylko jak się komuś przypomni, to ją podleje - i rośnie pięknie. W domu chodzę, wsadzam paluchy - codziennie sprawdzam, widzę, że mają sucho, obiecuję sobie, że nie podleję, że muszę poczekać. Za parę dni już nie wytrzymuję i podlewam. I tragedia. W hydro mam wskaźnik i nie ma przeproś. Nic nie zalega gdzieś tam pod ziemią. Sprawa jest jasna - jest sucho, to czeka się 3 dni i napełnia do poziomu. Nic ponadto, 

4. Nawozy. Obecnie mam apkę, która przypomina mi o nawożeniu. Co 2 tygodnie. Ale to jest jakaś paranoja, bo nawozy podaje się z wodą, a woda - no właśnie przelewam. Moje hoje czasem nie wypijają wody, którą je podlewam przez te 2 tygodnie! To następne nawożenie się odsuwa - i robi się z tego burdel. Przy hydro sprawa jest prosta - robi się odżywkę - woda (z wodą muszę jeszcze dojść do ładu, bo teoretycznie można destylowaną, są głosy bardzo za, ale też przeciw - destylarkę mam w pracy, więc spoko, ale chyba jednak zdecyduję się na przefiltrowaną gotowaną wodę), nawóz do hydroponiki - odpowiednia dawka, sprawdzenie pH (hoje 6,5) - i tyle. Nalewa się, jak jest czas ku temu. Takie podlanie jest rzadziej niż w ziemi. 

5. Raz, dwa razy w roku można nalać więcej pożywki i zostawić rośliny nawet na miesiąc. Na przykład przy wyjazdach. Takie coś bardzo by mi się w pracy przydało - i nie wiem, czy jak mi w domu wyjdzie z hydroponiką, to czy nie zrobię tego samego w pracy. Tylko, że tam mam sukulenta, którego nie można hodować w hydro i kilka begonii - z nimi może być problem. 

Jak widać rokuje to dobrze. Tylko mam wielki stres, czy nie zabiję roślin przy przesadzaniu.

Po hojach przyjdzie kolej na monstre minimę (pocięłam ją ostatnio - będzie więc zagęszczona i chętnie wsadzę ją do gruzu, bo w doniczce się już nie zmieści) - ale ta się na pewno przyjmie, bo to chwast i nie da się jej zabić. Następnie monstera deliciosa variegata - już jej też ciasno w ziemi no i dolny listek zaczął leciutko żółknąć - co mnie niepokoi), dwa filodendrony - biała księżniczka i srebrna królowa - z nimi też nie powinno być problemów, bo rosną jak szalone. I dwa skrzydłokwiaty. 

Eszynantusa wywalę do innego pokoju, bo wkurza mnie - wypuścił z 10 nowych pędów i nic. Chcę rozsadzić te hoje, które razem wsadziłam, więc mi osłonka potrzebna. 

I tyle mam w pokoju roślin. 

A to dopiero jeden pokój. Ale nie, reszta zostaje w ziemi.

__________________________________________________________________________________

I jeszcze to

Siniak zszedł, ale pozostało takie miejscowe zgrubienie na mięśniu. Stawiam, że to blizna - musiało mi uszkodzić miejscowo mięśnia. No trudno. Ręka ruchoma, więc na razie olewam temat.

5 września 2023 , Komentarze (13)

Sorry, nie chce mi się wymyślać tytułów postów.

Dobra. Siniorek na bicku zmienia postać i kolory. Nie dorysowalam mu nic, bo na prawej jest i w takim miejscu, że ciężko.

 Ale ładny nadal.

Kolorystycznie skomponował mi się z pracą akrylami pt. wspomnienie z wakacji z mojej ulubionej grupki na fb. Oczywiście, nie byłabym sobą, gdybym nie uwieczniła koncertu Imagine Dragons. Dobra, to już ostatni raz Dan Raynolds w moim wykonaniu. I basista Ben McKee się załapał. 

Dzisiaj miałam bieg wytrzymałościowy. 15 minut rozgrzewki (u mnie tempo 6:35), potem 15 min biegu zasadniczego - tempo niestety za duże, ale przedział był tak mały, że ciężko mi było biec odpowiednio, czyli ok. 5:50, u mnie 5:31, następnie 15 minut wyciszenia 5:57). Zauważyłam, że po szybkim akcencie odpoczywam w stosunkowo szybkim biegu. Dlatego te wyciszenia mam szybsze niż rozgrzewki. Taka względność. 

Wczoraj puścili wreszcie linię tramwajową, która przebiega niedaleko mojego domu. W pierwszym dniu były 3 awarie. Dziś już na szczęście nie. Nie jeżdżę komunikacją miejską właściwie wcale. Pieszo, sporadycznie samochodem, jak się spieszę, to na rowerze. Moje miasto jest małe, zwarte, wszędzie się da dojść lub dostać na rowerze, a nie lubię ścisków, złodziei i ogólnie nie korzystam z dojazdów MPK. Ale przejechałam się dziś tą trasą. Bo tak. Bo lubię nowości. I odhaczyłam. Przyda się, jak będzie trzeba szybko dostać się na dworzec główny lub na synchrotron.

W niedzielę lecimy do Włoch. Nigdy nie leciałam Ryanairem i nie wiem jak duży bagaż podręczny można wziąć. I czy rozsadzą nas po całym samolocie. Pal licho miejsce przy oknie, ale dobrze byłoby siedzieć z Młodą. Nie będę płacić za pierszeństwo wejścia na pokład, czy za wybór miejsc. Już dostatecznie dużo mnie ten samolot kosztował. 

A żeby było więcej adrenaliny, byłyśmy ze Starszą wczoraj w kinie na filmie o włoskiej mafii "Bez litości 3". Poprzednich części nie widziałam. Ale film spoko.

No i zafiksowałam na hojach. Mam już 9 odmian. Jeszcze za krótko je mam, więc nie kwitną, ale będą. W planie mam jeszcze szczepki 2 odmian. Jak ja na czymś zafiksuję... Ech, jak nie Dragonsy to hoje 🤣

2 września 2023 , Komentarze (5)

Mam według planu najdłuższy dotychczas bieg. 2 godziny. Ale tempo takie, że nie dam rady (w sensie że nie umiem tak wolno). 6:36 - 7:13. No nie. Dla mnie wolny spokojny bieg to leci 6:15 - 6:20. Najwolniej to tak 6:30, jak jest pod górkę. Więc na pewno mi się to nie uda. Bo to nie średnio, że sobie podbiegnę, a potem spacerkiem, tylko cały czas trzeba trzymać takie tempo. Dobra, zobaczę co się da. 

Potem będzie lało, więc biorę pelerynę do plecaka. I jazda 

Bicek przez noc chyba sklęsł, ale nabrał kolorków. Teraz wygląda tak:

Uroczo 😶.

Edit.

Bieganie wyszlo koszmarnie. Biegło się źle. Prawą rękę musiałam trzymać caly czas zgiętą całkiem w łokciu i przycisniętą do ciała, bo jak była luźno, to ten mięsień się trząsł i bolało. No i bałam się, żeby coś gorzej nie uszkodzić. W dodatku okazało się, że jeszcze na prawym udzie mam pokaźnego siniaka. 

Więc ogólnie byłam nie do życia. Średnia predkość, czy tam tempo wyszły takie, jak powinny, ale, jak pisałam, nie chodziło o średnią, bo biegłam za szybko, a potem szłam odcinkami. Zgodność z planem to tylko 16%. A może aż, bo sądziłam, że wyjdzie zero.

No ale 18 km przebiegnięte. Plus 7 km spacerkiem z powrotem. 

1 września 2023 , Komentarze (19)

Normalnie codziennie chodzę do pracy pieszo. Mam 3,7 km w jedną stronę. Autobus niby jeździ, nawet bezposrednio, ale tyle jest korków po drodze, że szybciej mi iść pieszo. 

No, ale dzisiaj mi się spieszyło. Wiec wzięłam rower. Czyli najszybszy środek transportu. Z poprzedniego mieszkania miałam lepszą trasę - cały czas ścieżki rowerowe i tylko jedne światła. Teraz mam przejazd kolejowy, połowę trasy muszę jechać ulicą, ale jest ok. Wracałam. Byłam już na mojej uliczce, jakieś 150 m od domu. Jechałam sobie spokojnie powoli prawą stroną uliczki. No a tam parkowały samochody, tak pół na chodniku pół na uliczce. I w jednym z tych samochodów siedział facet (jak się później okazało, bo skąd miałam o tym wiedzieć!?). Otworzył z rozmachem drzwiczki. Akurat tam byłam. Wywaliłam się z rowerem na jezdnię.

No i takie są straty:

1. Lewa ręka (łokieć): zdrapany naskórek i mały siniaczek. O dziwo to boli najbardziej:

2. Prawa ręka (biceps) - to wygląda źle. Musiał mi się obić (może pęknąć?) mięsień, plus poszło większe naczynko krwionośne. Siniak potężny i (co mnie bardziej niepokoi) gula - obrzęk jakiś? 

z innego punktu tak to wygląda:

3. Lewa nowa - okolice kolana - jest siniak. Nie boli.

4. Lewe biodro - lekko stłuczone. Bałam się o to najbardziej, bo biodra to wiadomo - duże ryzyko i bolesne kontuzje. Na szczęście tu tylko trochę boli przy dotyku, nie widać sińca (może jest głębiej), w ruchomości zupełnie nie przeszkadza.

Facet był tak przerażony, że zapewniłam go, że jestem cała i rower też nie ucierpiał. Nawet  mi łokieć przetarł jakąś serwetką. 

Najgorzej wygląda ten prawy bicek. Będę go obserwować. Kość raczej cała, ruchomość zachowana. Tak, nie mogę mocno pracować tą ręką, zaciąganie ręcznego hamulca bolało. Otwieranie słoika też. Ale codzienne czynności spokojnie ogarniam. Oczywiście dałam zimny kompres prawie od razu. 

Rower cały.

Zmieniłam sobie plan treningów do półmaratonu na docelowy czas 2:06:00. Miałam 1:50 i serio, nie dawałam rady na interwałach. Teraz nie daję rady tak powoli biegać na długich powolnych wybieganiach. Ale szybkie odcinki są do ogarnięcia. Dlatego zostawiam ten plan. 2:06:to i tak lepiej niż 2 ostatnie połówki. Życiówka to była 1:50, ale teraz jestem starsza i nie wyrobię takiego tempa.

Na szczęście w wypadku ucierpiały właściwie tylko ręce, więc biegać mogę.

Śmieszna sprawa. Moja córeczka młodsza idzie w poniedziałek do szkoły po wakacjach - zmieniła im się wychowawczyni. Teraz będzie nią moja kumpela, z którą kilka lat siedziałam w jednym pokoju i jeździłam na pomiary i konferencje. Ona zrezygnowała z doktoratu i poszła uczyć do szkoły. Dziwnie będzie. Dla Młodej lepiej, bo ta kumpela jest naprawdę dobrą nauczycielką i pedagogiem. Sama ma czwórkę dzieci (jedno - przedostatnie w zasadzie żyje dzięki mnie - dłuższa historia) i ma bardzo dobry kontakt z młodzieżą. Bardziej się boję, że Młoda odwali jakiś obciach, bo to taki wiek... malowanie się, koleżanki ponad wszystko... Ale Młoda jak jej pokazałam moją rękę po wypadku, to się rozpłakała i musiałam ją pocieszać, że mnie to nie boli. Okropnie wrażliwa i empatyczna gadzinka ❤️.

28 sierpnia 2023 , Komentarze (6)

Do tego wpisu skłoniła mnie dyskusja na fb z pewną 'świadomą' osobą, która twierdziła, że aktywność fizyczna jest szkodliwa, a ludzie wykonują ją bo się uzależnili. 

W sprawie tego uzależnienia to miała sporo racji. 

Z moich obserwacji i trochę z tego, co wyczytałam wynika, że kiedy zaczynamy przygodę z jakąś formą aktywności fizycznej, dostajemy gratis w postaci endorfin, no - taki haj. Jest cudownie, przyjemnie i chce się żyć, a przede wszystkim to powtarzać! Miałam tak na początku jazdy na rowerze, miałam tak na początku biegania i treningów obwodowych. Z jogą było trochę inaczej, ale to w zasadzie nie jest sport. 

Po jakimś czasie ten haj mija. A może po prostu powszednieje. Wtedy to jest już jawny nałóg. Treningi nie tyle są przyjemnością, co brak treningów boli. Odczuwa się fizyczny głód wysiłku, co się objawia drętwieniem mięśni, spadkiem nastroju, drażliwością. Ciało domaga się ruchu, żeby... dostać świeżą porcję dobrze utlenionej krwi. Tak to działa 

Teraz pytanie niemal filozoficzne, na ile ten nałóg jest szkodliwy. I czy to jest nałóg, czy po prostu fizjologia?

I tu wszyscy kanapowcy wyciągają swoje armaty w postaci: kontuzji, zrypanych stawów, wypadków, zawałów itd. Cóż. Jako wieloletni aktywny człowiek odpowiem tak: g...no prawda. To znaczy tak, kontuzje się zdarzają. Miałam kilka w moim sportowym życiu. 

Nie pamiętam dokładnie, ale to było tak:

1. Najgorsza i najdłużej trwająca - zwyrodnienie ścięgna Achillesa. Tylko że powód tego był znacznie wcześniej niż zaczęłam biegać. Najpierw jakiś debil najechał na mnie obładowanym wózkiem w makro. Centralnie w tego Achillesa. Nie wiem, czy mi tam coś uszkodził, ale bolało jak poród. Potem, idąc sobie przez las z za małych butach źle postawiłam tę nogę (najprawdopodobniej instynktownie chroniąc tego Achilla) i zerwałam mięsień plaszczkowaty w łydce. Nie wiedziałam o tym i to się jakoś tam zrosło. I dopiero potem, biegając, w początkowym delirium endorfinowym, po 12 km codziennie, Achilles spuchł do rozmiarów piłeczki pingpongowej. No i miałam ponad pół roku pitolenia się z tym zanim trafiłam we właściwe ręce, które leczą i - nigdy więcej Achilles nie dawał żadnych dolegliwości.

2. Shin splints. To rzeczywiście było po zawodach - konkretnie po szybkim zbiegu z górki. A na następny dzień zamroziłam nogi w górskim strumyku, bo nie przyszło ludziom do głowy postawienie mostka. Też się z tym męczyłam i znowu fizjo naprawiła mi to na jednej wizycie tak, że kilka dni później zrobiłam życiówkę w półmaratonie.

3. ITBS jak przez mgłę pamiętam tę kontuzję. Pasmo biodrowo-piszczelowe. Jakoś szybko przeszło, nie pamiętam czy przy pomocy fizjo, czy sama sobie to ustawiłam. W każdym razie to był epizod.

4. Kolano. Kilka dni unieruchomienia po wyrżnięciu kolanem na kamyk. No, nie bolało. Ale następny dzień był już nieruchomy. Potem tylko chodzenie przez jakieś 2 dni.

5. Mięsień gruszkowaty pośladkowy. Nie pamiętam, co było powodem. Ale najprawdopodobniej przyleżenie na za twardym materacu i brak dopływu krwi. Czyli to nie miało w sumie związku ze sportem. Przeszło po kilku dniach.

6. Coś tam jeszcze było, ale nie pamiętam co. W każdym razie po fizjo przeszło od razu.

7. Kilka paznokci u stóp w początkowym etapie biegania, kiedy nie wiedziałam, że buty sportowe mają zawyżoną numerację i trzeba kupować o 1,5 do 2 numery większe niż do codziennego chodzenia. 


I to bilans moich kontuzji w przeciągu kilkunastu lat. Tylko chciałam dodać, że te kontuzje trwały stosunkowo krótko (przynajmniej od czasu, kiedy się nimi zajęłam) i nie powtórzyły się nigdy więcej. Czyli nie były to jakieś trwałe urazy, które zmieniły moje życie. Tak, zerwanie mięśnia (jeszcze przez zaczęciem sportu) to nieodwracalne, ale ciało (może właśnie z powodu konieczności dostosowania się do warunków sportowych) znalazło sobie jakieś "obejście" i działa wszystko git.


Co mam po drugiej stronie?

1. Kondycja. Taka czysto wydolnościowa. Mogę dłużej, mogę więcej, nie męczę się, nie mam zadyszki, kolki przy normalnym lub żwawszym ruchu codziennym.

2. Odporność. Brak jakichkolwiek infekcji. Przez kilkanaście lat nie miałam nawet jednego zapalenia gardła, pęcherza, oskrzeli, czy czegokolwiek! A wróć, miałam covid. Ale przeszłam go stosunkowo lekko. Ale czujecie to? Żadnych kompletnie przeziębień, katarów i innych tego typu. Zanim zaczęłam się ruszać, chorowałam często.

3. Serce. Jak to u długodystansowców, mięśniem, który przede wszystkim się rozrasta i wyrabia jest serce, konkretnie lewa komora. Nie sprawdzałam rozmiarów, ale tętno spoczynkowe na poziomie 40 ud/min świadczy o tym, że serce pracuje mistrzowsko. Jedno porządne pompnięcie dostarcza dużo krwi - więc nie musi się spieszyć. 

4. Układ hormonalny. Kiedy miesiączkowałam nie czułam dolegliwości - nigdy nie rezygnowałam z treningu, ani nawet z zawodów (które kilka razy wypadały na 1 lub drugi dzień cyklu) , powodu miesiączki. Tampon, podpaska - i lecimy. Teraz jestem kobietą w okresie menopauzy. Nie przypominam sobie żadnych dolegliwości premenopauzalnych (a tak, raz przed półmaratonem zmierzyli mi ciśnienie i miałam chyba 150/80 - nigdy więcej się to nie powtórzyło). Żadnych uderzeń gorąca, bezsenności, bóli stawów, czy co tam jeszcze mają rówieśniczki. Po prostu krwawienia zanikły i już. 

5. Samopoczucie. Właśnie - bezsenność, nerwowość, stres -  to są zupełnie obce mi terminy. Śpię jak dziecko, mam wywalone na wszystko i czuję się ogólnie bardzo dobrze.

6. Trawienie. Można więcej jeść! No oczywiście bez przesady, bo tych kalorii nie spala się tyle jak przy pracy w kamieniołomie, ale dodatkowe 500 - 1000 kcal na dzień to przecież cała tabliczka czekolady! C'nie? Już nie pisząc o długu tlenowym, bo to odrębny temat. 

7. Skóra. Wiadomo, wiek robi swoje. Życie w mieście, w którym przez pół roku jest zapylenie powyżej 200% normy też. Ale regularne dotlenianie tkanek robi cuda. Praktycznie nie używam żadnych kuracji, jedynie krem w ilości dwóch kropelek po kąpieli, kiedy skóra się wysusza i napina. Mam gładziutką, zdrową, lśniącą cerę. 

8. Psychika. To już trochę było o śnie i braku stresu. Ale tu chciałam zaznaczyć inny aspekt. Taka celowość, poczucie dobrze wykorzystanego czasu, radość z sukcesów, no po prostu fajne hobby, które daje satysfakcję.

I teraz zestawmy to z tym, co mają osoby nie uprawiające żadnej formy aktywności fizycznej. Na pierwszy rzut - moja mama (która nie mogła niestety uprawiać sportu, chociaż bardzo chciała) i moja ciotka (która mogła, ale nie chciała). Obie panie z kręgosłupami pokrzywionymi tak, że na rentgenie wychodziło to jak zygzak. Praktycznie pogarbione. Wiecznie zmęczone. Obolałe. Problemy ze snem, z trawieniem, ze stawami, z puchnięciem nóg, żylaki, wypadające narządy. One i tak obie z dobrego przedwojennego materiału zrobione. Ale zobaczmy na ogół - wiecznie u lekarza. Cukrzyce, nadciśnienie (to praktycznie norma), alergie, niewydolności oddechowe, Cholesterol pod sufit. Nie przejdzie kilometra, bo ma zadyszkę. Bóle mięśniowo-stawowe. Laski w grupie menopauzalnej albo biorą HTZ, albo umierają na wszystko. 

No i teraz odpowiedzmy - czy ten sport naprawdę jest taki niezdrowy?  G..NO PRAWDA!

A więc ruszajmy się! To inwestycja na lata. A jednocześnie ogromna frajda. Nałóg, który ciało kocha i nie szkodzi. NIE SZKODZI. Oczywiście, niesie ryzyko kontuzji, ale można je zminimalizować stosując pewne techniki, a owe kontuzje są przejściowe i bilans korzyści i strat jest daleko posunięty w kierunku korzyści! Tylko jedno jest potrzebne - ruszyć pupson z krzesła, kanapy, czy gdzie tam się ów pupson znajduje. Nie szukać wymówek. Wpaść w nałóg jest naprawdę łatwo, a potem, to już się nie przestaje chcieć. Tylko nie na siłę. 

Trzeba znaleźć sobie coś, co da frajdę. No nie wiem - narty, rower, sporty zespołowe, biegi, treningi ogólnorozwojowe (te polecam z całego serca - uważam, że mają najwięcej korzyści, chociaż osobiście mi nie podchodzą ze względu na nudę - wolę gdzieś ruszyć z domu - ale to ja, dla zdrowia dywanówki są idealne!), siłownia (też jest według mnie jedną z lepszych ogólnorozwojowych aktywności). Czy co tam jeszcze chcecie. Ze swojej strony pozwólcie, że polecę coś, co podnosi tętno. Spacery są OK, ale dla osłabionych emerytów lub osób chorych i niemogących ćwiczyć. Żeby było jasne - lepszy spacer niż leżenie, ale to nie jest ćwiczenie i to nie przyniesie tych wszystkich korzyści, o których pisałam. Żeby ćwiczenia przyniosły pożądany skutek - trzeba się zmęczyć. Jeśli chodzenie jest jedynym, co możesz - to przynajmniej chodź po górach. Niech to wyciśnie pot i podniesie puls. No i pamiętajmy o mięśniach - rozciąganie, regeneracja. To bardzo ważne. Ja praktycznie zawsze po treningu rozciągam się. Które ćwiczenia i które mięśnie - to zależy od tego, co się ćwiczy. Ja akurat mam głównie nogi, pośladki, ale też mam ćwiczenia od fizjo na klatkę piersiową. I je robię. I myślę sobie, że lepiej już przesadzić ze sportem, przetrenować się, niż zbyt się z sobą cackać. Oczywiście, rozsądek jest najlepszy, ale jeśli już wybrać jakąś skrajność - to zmęczenie, czy kontuzja szybko minie, a ciało pamięta to, co dostaje dobrego i to zaowocuje czymś dobrym.


No to jakie masz jeszcze wymówki?

19 sierpnia 2023 , Komentarze (5)

Ze zdjęć oczywiście. Na koncercie ciężko byłoby szkicować.


Lubię postacie. 

18 sierpnia 2023 , Komentarze (8)

W pracy. Chyba jestem na progu dużego odkrycia. Albo to jakiś artefakt. Ale wygląda mega ciekawie.

Po pracy. Biegam. W te upały. Jest ciężko, ale idzie do przodu. Widzę postępy w tempie i wytrzymałości.

Byłam w poniedziałek ze Starszą w Warszawie na koncercie Imagine Dragons. Było suuuuper! Chcę jeszcze! Ostatecznie może być Lewis Capaldi. Albo Coldplay. 

Rysuję. Szkicuję. Bawię się formami.

Piekę jagodzianki i inne cuda. Dzisiaj zrobiłam tiramisu. Ale nie wiem, czy dobre, bo musi poleżeć w lodówce.

I paprykarz wege zrobiłam. Z bakłażana, marchewki, cebuli, papryki i kaszy jaglanej. Z przecierem pomidorowym i przyprawami. Pycha!

Jutro jadę z tatą do szpitala. Operuje oczy. Oba! Mam stres. 

 

26 lipca 2023 , Komentarze (23)

Wiem, wiem, już jestem nudna. Ale znowu przyplątał mi się odcinek podcastu o jedzeniu emocjonalnym i obudziły się dawne demony. Na szczęście już są oswojone, ale czasem coś im odwala. Chodzi o to, że normalny człowiek reguluje swoje odżywianie słuchając sygnałów z ciała. Jeśli czuje głód, to go zaspokaja, jeśli chodzi o to, co je, to też ciało daje sygnały. I nie jest to siódmy pączek, czy inny śmieć. To wszystko mamy w pakiecie od urodzenia. Noworodki i niemowlęta nie przejadają się, nie popełniają błędów żywieniowych, małe dzieci wiedzą, kiedy zakończyć posiłek, nie zjedzą czegoś, co im nie smakuje i na co nie mają zapotrzebowania, ale wtedy wkraczają do działania głupi dorośli, którzy zmuszają różnymi sposobami dzieci do jedzenia. Wmuszają pokarm, chociaż dzieci tego nie potrzebują. I dalej w las, tym więcej drzew. Wmawia się, że dziecko jest grzeczne, jeśli zje wszystko z talerza. Daje się uwagę tym dzieciom, które grzecznie słuchają i jedzą. A dzieci nade wszystko potrzebują uwagi i miłości, nie jedzenia. Ale poświęcą wszystko, żeby dostać to, czego im brak. I z tego pochodzi całe to gówno związane z zaburzeniami odżywiania i jedzeniem emocjonalnym, czyli agresją wobec własnego organizmu, zniszczeniem systemu alarmu oznaczającego głód, narkotyzowaniem się cukrem i tłuszczem, żeby tylko nie czuć prawdziwego problemu. 

Na szczęście powrót do źródeł jest możliwy. Niekiedy bardzo trudny, ale nie odcięty. 

Przede wszystkim żadnych diet. To jest kolejna agresja. 

Trzeba zacząć normalnie się odżywiać, bo temu służą pokarmy.

Słuchać. Wyczulić się. Na początku możliwe są błędy, można przytyć, to normalne, jeśli ktoś rozwalił sobie metabolizm przez głodówki i inne drakońskie eliminacje pokarmowe. Nie ma tragedii - po jakimś czasie mechanizm zaczyna pracować i organizm reguluje uczucie głodu, spala nadwyżki, wracamy do domu. Koniec z przejadaniem się, zajadaniem strachu, stresu, smutku, nudy czy braków emocjonalnych. Na to są inne sposoby. Jedzenie służy tylko odżywianiu i (czasem) celebrowaniu ważnych chwil. Ale wówczas  to są symboliczne ilości. 

I wszystko hula.

Natomiast jeśli ktoś chce po raz któryś stosować coś, co da rozwiązanie na chwilę - to ma problem. I dokłada do pieca zaburzeń. Wcześniej czy później to wybuchnie. 

No tak, choroby. Co zrobić, jeśli ktoś ma insulinooporność, czy inne choroby metaboliczne? Ano słuchać się lekarzy i jeść to, co mu wolno. Podkręcić metabolizm, jeśli ma na poziomie Rowu Mariańskiego. I nie bać się. Lubić się. Cenić i szanować ciało i to, jak reguluje potrzeby. 

No.

26 lipca 2023 , Komentarze (2)

I wpadłam w wir roboty. A wieczorami kino ze Starszą. Zaliczyłyśmy już Barbie i Oppenheimera. Oppenheimer super, Barbie według mnie dno. Nie rozumiem, czemu na obu tych filmach sala była zapełniona po brzegi. No nic. Tutaj jest przyjemnie, nawet deszcz mi nie przeszkadza. Po tysiąckroć wolę to od 37-40 stopniowych upałów. 

W robocie naprawdę wrze. Odrzucili mi delegację do Gdańska i muszę się odwoływać, żeby kasę odzyskać. W planie 3-5 publikacji, wyjazd do Lecce i bieżące pomiary, Wychodzi mi dziwny Nyquist na dodatnich wartościach. Muszę się wdrożyć w elektronikę, bo za czorta nie ogarniam. Zwykle wychodziły przyzwoite półokręgi na minusie. Ktoś mi podsunął, że to może być układ zastępczy z cewką, ale to kosmos jakiś.

Idę obmierzać tę warstwę, bo mnie zaintrygowała.