Pamiętnik odchudzania użytkownika:
ggeisha

kobieta, 53 lat, Kraków

162 cm, 73.20 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

21 maja 2023 , Komentarze (10)

Życie sobie dalej leci.

Wycinali mi kawałek pleców we wtorek. 2 dni względnie cierpiałam (chodziłam normalnie do pracy, ale miałam problemy z ubieraniem się, podnoszeniem rąk, schylaniem się. W czwartek byłam do kontroli. Nie zrobił się krwiak, więc pozwolili normalnie brać prysznic. W piątek poszłam na pierwszy marszobieg. Nie było problemu, tylko nie mogłam zapiąć biustonosza na krzyż. Tak samo w sobotę i niedzielę. W poniedziałek już dałam radę i biegałam z normalnie zapiętym. W piątek już nie budziłam się w nocy, jak musiałam się odwrócić na drugi bok. I praktycznie od piątku czuję, że to jest już zagojone. Tak, azwy przeszkadzają i ciągną, trochę też swędzi. Codziennie myję szarym mydłem (dosięgnę) i zakładam nowy opatrunek (nie dosięgnę) przy pomocy któregoś z domowników. Dzisiaj jestem sama, więc po prostu nie zmieniałam opatrunku. W poniedziałek idę do ściągania szwów - i będzie już pełna swoboda. Dzisiaj biegałam po górkach z plecakiem biegowym i nie czułam dyskomfortu.

We wtorek idę na 5-godzinne warsztaty pieczenia chleba. W zasadzie jeszcze tego nie robiłam (no, może raz, ale nie był to chleb na zakwasie, tyklo na drożdżach), to ma być zdrowy, tradycyjny chleb i coś czuję, że czeka mnie nowe hobby.  

Co do roślin - kupiłam przez internet 2 filki - silver queen i brandtianum. Oba cudne. No i zafiksowałam na hojach. Przesadziłam moją hoję australijską, dosadziłam do niej przeszło metrowe pnącze, które ukorzeniłam w pracy (tam mam hoję giganta) i dokupiłam przez internet 4 sadzonki - dwie pubicalyx (zwykłą i splash - liście w ciapki) - jedna z nich ma kwiaty różowo-czerwone, a druga bordowo-czarne, i dwie sadzonki krohniana (eskimo i splash) - drobniejsze listki, kwiaty wyglądają jak pomponiki - strzępiaste, białe, zielonkawe i kremowe. Czekam, aż przyjdą i wsadzę je parami do doniczek. W planie mam jeszcze starca - ma listki o wyglądzie pereł nawleczonych na nitki. Świetnie się sprawdza z pnączami opadającymi jak włosy. I jeszcze jakaś jedna duża, bo pozbyłam się monstery z pokoju i miejsce świeci pustką.

Wasze pamiętniki czytam. Nie komentuję, ale jestem na bieżąco.

Samochodem jeździ się fantastycznie. Starego też zatrzymałam, więc mam 2 i jeżdżę zamiennie. Taki luksus. 

Z jedzenia mam obecnie rzut na młodą kapustę - 

- gotowaną z solą i cytryną

- w postaci surówki z awokado i sosem z miodu, musztardy, soli, soku z cytryny i oliwy. Mniaaam.

15 maja 2023 , Komentarze (3)

Moja obsesja od jakiegoś czasu. Nie mogę przestać jej jeść.

Kapustę kroję w plastry, grube dość, tak 1,5 - 2 cm. Lekko solę i sypię ostrą papryką. Układam w naczyniu do zapiekania i wstawiam do piekarnika na 50-60 minut (200 stopni).. Po upieczeniu polewam sosem: masło orzechowe (u mnie nerkowcowe, ale arachidowe też jest ok), dolewam gorącej wody, żeby rozrzedzić, troszkę sosu sojowego. Można dać limonkę, chili, co kto lubi. A na wierzch prazone ziarenka sezamu. To jest przepyszne! 

11 maja 2023 , Komentarze (14)

Dzisiaj nie będzie filozofii, chyba, że popłynę, hehe.

Dobra. Zacznijmy od tego, że dojrzałam do kontroli michy. I tutaj bardzo ważne, że nie mam absolutnie zamiaru rzucać się na dietę, liczyć kalorii, odmawiać sobie posiłków, biczować się, karać, musztrować, zmuszać do czegokolwiek. Nie. Z tego już dawno wyrosłam. Potrzebuję jednego i TYLKO jednego: świadomości. Przez zgoła 2 lata od pozwolenia sobie na zaufanie do ciała pomału przez te drzwi wpuszczałam różne biesy z przeszłości. Czyli moje jedzenie emocjonalne. Nie zajadam stresu - w stresie mam totalny odrzut od jedzenia, także w takim stresie fizycznym - dlatego jak biegam szybko na beztlenie, to kompletnie nie chce mi się jeść. Zajadam nieświadomość i hmmm... nudę? To znaczy tak: po pracy siadam sobie przy ulubionym serialu (skończyłam wreszcie "Grę o Tron", następnego serialu chwiliwo nie mam,ale oglądam sobie różne filmy na HBO MAX), lampka winka (króluje martini extra dry z kostkami lodu) i krążenie do lodówki lub szuflad dla zwielokrotnienia przyjemności błogiej bezczynności. Problem w tym, że mogę tak wchłonąć bardzo dużo kompletnie tego nie odnotowując. To mój demon. Niby to jest okej i dopuszczalne, ale nie codziennie! No więc muszę zadbać o dwie rzeczy:

- na razie odpuszczenie sobie jedzenia przy oglądaniu lub czytaniu, a więc świadomość tego co robię!

- jedzenie POWOLI. To mój drugi demon - ja po prostu pochłaniam to, co mam zjeść. Zawsze w biegu, wszędzie się spieszę. Zwolnić. Luz. Relaksss!

Czy jest mi potrzebna dtscyplina? Noooo... i tu się mam. Ja lubię dyscyplinę. Lubię obliczanie, dopasowywanie prostych do wyników, statystyki, plany i ich realizację, odfajkowywanie, budzik, życie według schematu. Lubię. Moje ciało czuje się wtedy dobrze. Ale z drugiej strony ja z całego serca chcę się tego oduczyć. Bo czuję i wiem, że mi to szkodzi. Dlatego nie będę wprowadzać reguł. Poza tymi dwiema, wyżej wymienionymi. To zresztą nie reguły, tylko zarys zdrowych nawyków. Tyle o zmianach i tyle o moim odchudzaniu, a raczej wracaniu na właściwe tory i przegonieniu demonów. A właściwie nie przegonieniu. Zaopiekowaniu się nimi, zrozumieniu i odebraniu im władzy. Tyle.

Ostatnio mam nowe (no, nie, nie nowe, ale pogłębione) hobby: rośliny. Zaczęłam od mojego pokoju. Mam w nim: 

- monsterę, taką zwykłą, z ikei,

-skrzydłokwiata z obi (zwykły, średniej wielkości), 

- hoję australijską (jedno pnącze tylko ze starego mieszkania, reszta jest w pracy),


- z nowych nabytków to skrzydłokwiat z variegacją (właśnie wypuszcza kwiata),

- monsterę i filodendrona z variegacją, 



- mini monsterę o listkach w kształcie płomieni,

- drobnolistnego filodendrona z pasiastymi listkami

- i taką roślinkę hojo-podobną o drobnych skórzastych listkach z Auchan, która oszalała i wypuściła chyba z 10 nowych pnącz.


To mam w moim pokoju. W salonie mamy dużego skrzydlokwiata (tego największego), jukkę, dracenę i palmę.


U Młodej jest duża już monstera variegata (jej marzenie),

taki filodendron z variegacją, jak u mnie i pnącze, którego nazwy nie znam. 

U męża (zarzekał się, że nie chce roślin, ale przeszedł na jasną stronę mocy) - kalatea (nie mogłam się jej oprzeć w Biedronce

i chyba definbachia, która została uratowana od Młodej. Starsza ma tylko sztuczne. Jeszcze nie dojrzała do bycia kwiatkową mamą. 

No... a w pracy mam 2 ogromne gerania, które mi zarosły całe okno i wywracają doniczki, drzewko szczęścia, kilka begoni o liściach wielkości kartek A3, kilka doniczek mięty, która rośnie jak szalona, więc ją tnę i rozsadzam, fiołek afrykański wyhodowany z listka, mega wielką hoję i filodendrona, kliwię (ciągle kwitnie) i dracenę.

Uch. To chyba nawet nie hobby, a obsesja.

A propos obsesji. Od dwóch dni nie biegam. Nie dam rady - boli mnie dziura w plecach i ciągną szwy. Spróbuję jutro pomalutku marszobieg do pracy. Szwy będę miała ściągane dopiero 22.05, więc tyle bez biegania nie wytrzymam. Nie! Z każdym dniem mniej już boli i ja po prostu potrzebuję tego ruchu. Chodzenie nie wystarcza.

Ahaaa... złożyłam abstract na konferencję w Lecce - południowe Włochy. Jak się uda, to wezmę Młodą. Obiecałam jej jakiś atrakcyjny wyjazd, po tym, jak nas cofnęli z rejsu na Vanuatu. Myślałam o jakichś wczasach w Turcji w lipcu, ale nie umiem znaleźć nic. Albo cholernie drogo, albo nudne - ona raczej woli taki wypas i all inclusive, ja wolę wycieczki, zwiedzanie. Nie dogadamy się w tej kwestii raczej. Szkoda, bo dostałam ekstra hajs, jakieś 5 tys zł i chciałam chociaż na kilka dni w wakacje się wyrwać. No ale nie umiem nic znaleźć. Konferencja byłaby w połowie września, akurat w urodziny Młodej, ja miałabym finansowanie z pracy, za nią bym zapłaciła. Chociaż może w tym lipcu coś jeszcze znajdę? Jakieś last minute? Hm. Może ktoś z Was mi poradzi, jak znaleźć coś sensownego nie za miliony?

9 maja 2023 , Komentarze (10)

To ostatnio modne. Po matrixach, pandemii i różnych zrywach filizoficzno-rewolucyjnych. Zawsze patrzyłam na te idee z lekką irytacją i pobłażliwością. No może to ludziom jest potrzebne, żeby wykrzyczeć swoje prawo do wolności, której... nigdy nikt im nie odebrał. 

Osobiście przez całe życie uczyłam (i nadal uczę) się dostosowania. Nie chcę się wyzwalać, bo jestem wolna. Tak bardzo wolna, że wręcz moje życie to magia. Sen, który śni się na własnych prawach i zasadach. Jedyne, co tak naprawdę się liczy, to etyka i empatia. Moje myśli nie mają blokad. Moim życiem rządzi czysty determinizm (co nie jest sprzeczne z wyżej wspomnianą magią). Pozwalam sobie na dużo. Myślę, że mam odwagę próbować, szukać ścieżek, którymi nikt jeszcze nie chodził dla czystej przyjemności odkrywania. Czasem okazuje się, że wyważam otwarte drzwi, ale to nie szkodzi, to też ciekawe i nawet przyjemne, że ktoś tam już był. Daje jakieś uspokojenie, że nie jestem wariatką. Bo i to czasem podejrzewam. 

Wszelkie książki "rozwojowe", w stylu 'Sekret', czy jakieś 'Potęgi podświadomości', mnie wkurzają. Z tego, co o nich zasłyszałam, to jakby uczyć biegacza chodzenia. Ja to mam od urodzenia i nigdy nie straciłam. Świat mi się śni dokładnie takim, jak mu na to pozwolę. Mam dokładnie tyle ile potrzebuję, a zwykle nawet więcej. Bo to 'więcej' daje mi taką gwarancję bezpieczeństwa, kiedy zużyję to, co mam dla zaspokojenia potrzeb.

Czasem zdarza się, że coś mi zostanie odebrane. Na przykład ktoś mnie okradnie, oszuka, coś zgubię, stracę. Ale zawsze potem to się zwraca. I to z nawiązką. Tak mam i lubię to.

Zdarzają mi się rzeczy 'nadprzyrodzone' i w zasadzie już mnie one nie dziwią. Czasem ich potrzebuję, bo od wszystkiego można się uzależnić. No ale to tylko kwestia otwarcia i... odwagi. Głównie chodzi o to ryzyko szaleństwa. I tu, żeby nie zwariować, wkracza dostosowanie i dyscyplina. Czyli to, od czego uciekają ci matrixowcy. A ja je świadomie akceptuję. 

Bardzo łatwo mi uprać mózg. Wręcz robię to sama co jakiś czas. Taki mind-fuck, zmiana wcielenia, obalenie wszystkiego, co wiem. To daje taką świeżość i oczyszczenie. Umieram sobie i tworzę siebie na nowo od zera. To łatwe, jeśli ma się zaufanie do świata. A ja mam. I wszystko jest dobrze.


A tak z cielesności, to dzisiaj wreszcie wycięli mi torebkę kaszaka (wcześniej tylko mi przecięła chirurżka) i już się zastanawiam, czy jutro mogę z tym pobiegać. Tak malutko, kontrolnie, delikatnie. Bo jak nie, to zostaną spacery i rower, ale na to nie mam czasu. A bieganie jest po prostu bardziej skoncentrowanym wysiłkiem.

W sobotę udało mi się zaliczyć Garmin Ultra Race na najmniejszym dystansie OKOŁO 10 km, czyli 14. Za to 600 m przewyższeń i tylko 2 godziny limitu, z czego godzina na pierwszą połowę - tę do góry. Wcale to nie jest dużo, bo podejścia bardzo ostre i wyciskające tlen z płuc. Bolała mnie po tym głowa (chyba odwodnienie lub odcukrzenie), ale tylko w sobotę. Lato niedługo i zaczynam mieć ochotę na kontrolę michy, a raczej lekkie zmiany. Po prostu chce mi się robić sobie fajne posiłki. 

16 marca 2023 , Komentarze (7)

Tak filozoficznie dzisiaj. Sens życia. Czy rodzimy się jacyś i całe życie odkrywamy siebie, poznajemy, czy rodzimy się jak miękka nijaka glina, którą potem kształtujemy świadomie lub nieświadomie? W zasadzie jedno i drugie jest według mnie prawdziwe. Bo, jsk już kiedyś pisałam, czas to ściema. Byliśmy tym, czym będziemy. Świadomość to klucz, który pasuje z obu stron tych drzwi. 

U mnie to jest tak. Próbuję dotrzeć do wnętrza siebie. Odkrywam różne ciekawe rzeczy. Aż docieram do punktu, gdzie wszystko już się miesza i rzucam to w cholerę i zaczynam tworzyć. Dopasowywać się i kształtować tak, jak uważam za słuszne, a wyznacznikiem tego, w którym kierunku wypuszczać liście jest dyskomfort i sprzeciw, który się pojawia przy docieraniu do pewnych granic. Te granice są jawne lub ukryte i wynikają z wcześniejszych doświadczeń. Kiedy więc w tym tworzeniu docieram do ściany, zatrzymuję się i zaczynam tę ścianę badać. I tak naprzemiennie rozrastam się tworząc nowe światy i uczę się kształtów i sensu tego, co stworzyłam.

Ma to sens?

A tu stworzone przeze mnie ciacho marchewkowe, które upiekłam na imprezę w pracy: 

Naprawdę dobre wyszło. 😀

15 marca 2023 , Komentarze (4)

Tak sobie ostatnio uświadomiłam, że lubię nowości. Lubię wyzwania. Lubię zmiany. Lubię upływ czasu. 

Nie jestem typem przywiązującym się. W każdej chwili mogę obrócić się na pięcie i odejść gdzieś tam, gdzie mnie jeszcze nie było. Wiadomo, kocham swoich bliskich i lubię ich towarzystwo. Ale gdybym przestała być im potrzebna, gdyby chcieli wolności ode mnie, to nie miałabym z tym problemu. 

Fascynuje mnie wszystko, co się zmienia. Odkrycia, podróże, nowości.

O tym, że męczy mnie nuda, to już pisałam kiedyś.

Według ajurwedy dostrzegam w sobie przewagę doszy vatta, ale też kapha. Pitty mam w zaniku. Co ciekawe, bo pitta jest bardzo ruchoma. Ale u mnie ten ruch jest znacznie bardziej delikatny, subtelny, zmysłowy, nie gorący, wybuchowy, nieokiełznany.

Miałam dzisiaj flow. Studenci na zajęciach liczyli moduł sztywności i wychodził im kosmiczny. Przeciągnęłam zajęcia o 20 minut i ciągle mieli źle. Musieliśmy opuścić salę. Poszłam z tymi wynikami do mnie do pokoju i wsiąkłam. Nie zauważyłam, jak czas leci, po prostu musiałam to przeliczyć od zera. Mnie wyszło dobrze, nie wiem, gdzie oni robili błąd. Ale to jestem ja - nie spocznę, dopóki nie będzie dobrze. Lubię liczyć. I studentów też lubię. Nawet tych, których nie lubię (na nich szczególnie uważam, żeby nie być wobec nich niesprawiedliwą - uczą mnie tolerancji i nowego spojrzenia, a to lubię). 

Tak sobie myślę, co mogłoby mnie załamać. Chyba unieruchomienie. Fizyczne i psychiczne. Ale wtedy nawet można śnić. Bo można?

12 marca 2023 , Komentarze (19)

Sobie żyję. Takie obrazki wysyła mi mój mąż:

więc Auriska zostaje. Tym bardziej, że mam ją na spółkę z moim tatą, który oczywiście nie ma nic przeciwko temu, żebym ją sprzedała, ale w lipcu tu przyjedzie i będzie jeździł na wieś, woził różne graty, więc niech to robi Auriską. Ravki się uczę. Chwilowo przełączyłam na tryb eco, jeżdżę wolno, bo po mieście i tak szybko nie wolno (nomen omen). Nie pozwala mi przekraczać dozwolonej prędkości. Nie pozwala mi zjechać z pasa ruchu. Pieszych też nie pozwala przejechać, chociaż jeszcze nie próbowałam. 

Zabawę mam z podłączeniem do telefonu, bo w zasadzie przez bluetooth łączy tylko z iOsem, a ja mam samsunga. Ale kupiłam takie ustrojstwo wielkości pudełeczka od zapałek, które robi taki myk, że mój telefon udaje, że jest iphonem. No i teraz to hula, z tym tylko zastrzeżeniem, że wszystko leci na bluetooth oprócz połączeń telefonicznych. To mi się nie podoba. Bez sensu. Musi to jakoś zadziałać. 

 Kupiłam sobie chałwę. Grecką na miodzie z czekoladą i skórką pomarańczową na wierzchu. To jest zło absolutne, bo chałwę kocham miłością nieograniczoną i dlatego jej przez 40 lat nie jadłam. A teraz sobie jem. Nie dam rady więcej niż kawałeczek, bo mnie mdli. Dlatego ten kawałek, który kupiłam będę miała na długo. 

Młodsza miała przyjaciółkę na nocowanie na 2 dni. Wczoraj były w parku wodnym, dzisiaj na trampolinach. A ja w tym czasie sobie biegałam. Robiły kruche ciasteczka z m&m'sami i czekoladę z kawałeczków różnych czekolad (mleczna, deserowa, biała, karmelowa i różowa) z dodatkami oreo, liofilizowanych malin i truskawek, orzechami i migdałami. Wygląda to obłędnie i będzie na dłuuugo. Grunt, że miały fajny czas. 

Miałam dawno temu kaszaka na plecach. Wielkości kostki do gry, bolesny. Zanim znalazłam jakiś tetmin do chirurga, już mi to zaczęło schodzić. Kiedy poszłam na wizytę całkiem zanikł, ale lekarz to wymacał i miałam zaklepany termin na wycinanie. Ale dokładnie tego dnia, kiedy miałam się zgłosić na zabieg moja mama dostała zator i trafiła do szpitala. Nie miałam głowy do wycinania czegokolwiek i nie poszłam na zabieg. A teraz to znowu mi się uaktywniło. Jest wybrzuszone, czerwone i boli. Pomaga jak się posmaruje maścią z antybiotykiem i zaklei plastrem. Wiem, że powinnam to usunąć, ale wnerwia mnie to umiejscowienie. Wiem, że to wylazło, bo mi to podrażnia ramionko od stanika biegowego. I nadal będzie to podrażniać. Więc gdyby był zabieg, to musiałabym robić przerwę w bieganiu. Na razie biegam codziennie. Ale nie dużo. Będzie cieplej, wskoczę na rower. 

Dobra, idę odwieźć przyjaciółkę Młodej.

28 lutego 2023 , Komentarze (11)

Wróciłam. Dwa tygodnie temu z hakiem. Ale nie chciało mi się nic pisać.

Zimno tu i szaro.

Ale jest dobrze.

Nowe mieszkanie cieszy. Doposażam go w różne duperele. Niedługo będą targi roślin, to jeszcze dokupię z 3 roślinki do mojej sypialni (bo jedną ja zmarnowałam, drugą mi córka przelała), marzy mi się filodendronik z drobnymi liściami. I jeszcze jakieś 2. Będzie dżungla. Lubię dżunglę.
Dzisiaj odebrałam wreszcie wymarzoną i wyczekaną RAVkę. Taką o:

biała perełka. 

Chciałam sprzedać auriskę:

ale mężu mówi, żeby trzymać. Opłacić tylko OC i niech sobie stoi na wszelki wypadek. Może i tak zrobię. Wystawiłam na próbę na marketplace i rzeczywiście jest duże zainteresowanie. Chyba usunę ogłoszenie. W aurisce mam znacznie lepsze audio, ale RAVką się jeździ... uuuuu... no wypas. Chociaż jeszcze się trochę boję. Bo większa jest i mam stracha, że o coś zahaczę. Chociaż ma pierdyliard zabezpieczeń i systemów, kamer i ojoj. Instrukcję ogarniam pomalutku, chociaż mózg mi paruje.

No i taki dobrobyt mnie dopadł. Nie przywiązuję się. Ale cieszę się, że mogę poużywać dóbr materialnych. 

Zajęć mam dużo. Nadgodzin będzie sporo. W czwartki kończę o 21.30. Od rana. Ale wtorki wolne (od dydaktyki). I w zasadzie poniedziałki też. 

Pewnie pojadę w kwietniu na konferencję do Rynu. To takie piękne miasteczko między Olsztynem a Ełkiem. Daleko. Ale konferencja i pokoje będą w zamku krzyżackim. Wow. 

Szefowa straszy też miesięcznym stażem zagranicznym. Że niby do habilitacji to potrzebne. Dzieci mnie nie chcą puścić. Zobaczymy.

Idę opić autko.

9 lutego 2023 , Komentarze (6)

Jutro wracam do Polski.

A dziś miałam kolejną przygodę. To tak, żeby mi się nie nudziło.

Jako, że jest czwartek, chciałam pobiegać te 12 km. (Skądinąd będę musiała zmienić na inne dni, bo w czwartki mam zaplanowane w letnim semestrze zajęcia cały dzień). No w każdym razie od rana lało. Pierwszy raz od kiedy tu przyleciałam, lało dość poważnie. Ale akurat siostra przyjechała, więc podwiozła mnie kawałek autem na północ. Tam miało mniej lać, a ja w dodatku postanowiłam, że pojadę pociągiem do Hurtsville, bo starsza chciała, żeby jej tam kupić kartę z Koreańczykiem. No więc postanowiłam, że pobiegnę jak najdalej się da, a potem wsiądę w pociąg, podjadę do Hurtsville i wrócę już do domu pociągiem. Na początku, w okolicach Coledale pogoda była OK. Zachmurzenie, tak, ale już deszcz nie padał. Biegłam więc sobie spokojnie, aż zaczęło kropić. Miałam pelerynkę, więc założyłam i się zaczęło. Burza, oberwanie chmury, ściana deszczu. A ja rura przed siebie. Na trasie miałam taki malowniczy most wiszący klifowy między Clifton a Coal Cliff, malowniczy to on nie był, zresztą nie wiem, bo oczy miałam zalane deszczówką. To jeszcze pikuś, sam most był zalany i woda na chodniku sięgała mi powyzej kostek. Buty oczywiście spokojnie mogłam zamienić na płetwy. Ale biegłam dalej. Dobiegłam do Cole Cliff (6 km) i uznałam, że chyba jednak pójdę już na ten pociąg. Na stacji jakaś obsciskująca się parka. Sprawdziłam rozkład jazdy - pociąg za pół godziny. No to postanowiłam zostawić parkę sam na sam i pobiec do kolejnej stacji w Stanwell Park (czyli jakieś dodatkowe 3,5 km). Tak też zrobiłam. Na stacji w Stanwell Park nie było żywej duszy. Więc siadłam sobie i czekam na pociąg.

Czekam, czekam, a pociągu nie ma. Zapowiadali go kilka razy. Wyczekałam około 40 minut. No nie przyjechał. Następny miał być za 20 minut, ale stwierdziłam, że nadal leje, więc chyba jednak wrócę do domu, choć to daleko. Więc wróciłam do Cole Cliff, a tam, zaraz za stacją droga zamknięta, zakaz wjazdu. Okazało się, że drogę zawaliło gruzem i jest nieprzejezdna. Pieszych też nie puszczali 

Poszłam więc na stację w Cole Cliff (parka nadal była, już się nie obściskiwali). Czekam sobie na pociąg powrotny. Nie ma. Żadnych pociągów. Ani w jedną ani w drugą stronę. 

Ja miałam tylko polski telefon (tego z australijską kartą nie zabrałam, bo nie był wodoodporny). Ale była budka telefoniczna. Co ciekawe, odkryłam, że na australijskie numery stacjonarne i komórkowe można z budki dzwonić na darmo). Zadzwoniłam do taty. No ale przyjechać po mnie nie miał jak, bo droga zamknięta. Powiedział, żebym jeszcze poczekała. Siedziałam na tej stacji godzinę. Parka sobie już poszła. Wróciłam na drogę, ale policja powiedziała mi, że nie mogę przejść i już. No to kurde, co? Mam tam nocować?! Jeść, pić, zimno, mokro. 

Dobra, skorzystałam z mojego kochanego zegarka z mapami. Znalazłam, że dalej, za Stanwell Park jest taka droga do góry, na klif (często zamknięta), która prowadzi do autostrady. No to rura z powrotem do Stanwell Park. Stamtąd telefon do taty, żeby mnie zgarnął z autostrady. Ta droga do góry była otwarta, ale był zakaz wstępu pieszym. 

Uznałam, ze w doopie mam zakaz, bo normalnie do Polski nie wrócę, jak tam utknę na noc. Szłam po tych gałęziach na poboczu. Jakiś kilometr uszłam tą drogą na górę, aż jechał autobus. Trąbnął na mnie i zabrał mnie na górkę (alleluja!). Zero pasażerów, tylko kierowca (trochę się bałam). Ale fajny był, wysadził mnie przy autostradzie, gdzie niebawem przyjechał mój tato i wszystko się dobrze skończyło. 

Zaraz idziemy na sushi , siostrą. Wszystko już spakowane.

No i oczywiście już nie pada.

7 lutego 2023 , Komentarze (7)

Dziś przyszła mi ochota na wycieczkę biegową po parku narodowym Royal National Park. W Australii jest 679 parków narodowych, chyba najwięcej na świecie. Royal National Park jest najstarszym parkiem narodowym Australii, drugim najstarszym na świecie po Yellowstone w USA. Ma ponad 150 km2 powierzchni. Niestety, nie starczyło mi czasu na najbardziej flagowe punkty tego parku, wytyczyłam sobie sama trasę. Troszkę poblądziłam, bo nie przeszłam strumyka w pewnym momencie i nadłożyłam parę kilometrów po asfalcie, ale może to i ciekawiej wyszło, bo dotarłam do drzewa pamięci pewnego chłopaka, który zaginął w 2007 roku. Miał 21 lat i przez 10 lat był poszukiwany. W 2017 roku znaleźli jego zwłoki w tym miejscu zakopane. Został zamordowany i ukryty w buszu. Przykre.

No ale wracając do mojej trasy. Dojechałam pociągiem do miejscowości Waterfall i stamtąd zaczęłam wycieczkę. 

Czerwone eukaliptusy - pięknie wyróżniają się na tle soczystej zieleni i błękitu nieba.

Poniżej black-boy, czyli palma trawiasta. Podobno rozsiewa nasiona tylko wówczas, kiedy zostanie spalona. Zatem służą jej pożary buszu. 

Znowu czerwone eukaliptusy.

Banksia. Popularna krzewinka w tym rejonie. Jest wiele gatunków banksi. 

Tu ścieżka, szlak w parku narodowym.

Lyrebird, czyli lirogon wspaniały. To chyba samiczka, jedna z dwóch, które grzebały sobie w ściółce koło ścieżki, którą podróżowałam. Samce mają bardzo okazałe ogony. Trochę może do pawi podobne, ale nie takie kolorowe. Potrafią naśladować odgłosy, które słyszą. Kiedyś gdzieś głęboko w głuszy jakiś gość słyszał odgłos śmigłowca. Okazało się, że to lyrebird kiedyś uslyszał i tak sobie odtworzył.

Kocham Australię za to, że można cały dzień łazić sobie i nie spotkać żadnego człowieka. O dziwo, dzisiaj nie widziałam żadnego kangura. Często je widuję, ale dzisiaj nie. Tu zaczęły się skałki. Trzeba było troszkę się powspinać.

Niestety, brak ludzi na szlaku, to rozpięte pajęczyny. Musiałam biec z kijem i machać nim przed twarzą, bo inaczej ciągle właziłam w rozpiętą sieć.

I jeszcze trochę do góry.

Kolejny black-boy. 

A tu jest biały eukaliptus. Tak na prawdę, to z tego drzewa odpada płatami kora i zostaje taki łysy rdzeń. To drzewko nazywane jest scribe-tree, bo wyżerają go robaczki, jakieś korniki i tworzą takie wzorki, jakby ktoś coś pisał na drzewie. Na kolejnym zdjęciu jest to dobrze widoczne.

Tu zaczęła się w miarę równa droga po kamieniach.

Piaszczysta droga.

I ostatni odcinek przez busz. 

Ta roślina z zielonymi liśćmi pod drzewem ma wysokość 2-2,5 m.

Tu taka siatkowa ścieżka.

Po lewej palma kapuściana.

Już prawie na brzegu morza.

Na skałce wygrzewał się drzewny waran kolorowy. 

Widoczek z góry.

Tak wyglądała moja trasa. Wyniosła ona dokładnie 20 km.

Skończyłam wycieczkę w Otfordzie, gdzie zgarnął mnie tata z Młodą. Przywieźli 1,5 l flaszkę wody, którą wyżłopałam "na hejnał" jedym haustem. Strasznie mnie suszyło. Małą, półlitrową butelkę, jaką zabrałam, osuszyłam już dawno.

Potem, w drodze powrotnej, pojechaliśmy na plażę, gdzie poskakałyśmy przez mega wysokie fale. Woda cieplusieńka. Podobno jakiś ciepły północny prąd. 

Teraz pada deszcz i pająki (te wielkie) włażą do domu. Zresztą już jest po północy, trzeba by iść spać.

Zatem dobranoc.