No to znów dobiłam do 76 kg. To już 20 kilogramów, które chcę zrzucić z początkowych kilku, które chciałam zrzucić zakładając konto dekadę temu.
Jem emocjonalnie, jem z nudów, jem by regulować emocje. Myślę, że jak to opanuję, reszta przyjdzie sama. Uprawiam sport, lubię być na świeżym powietrzu. Lubię jeść warzywa, nabiał i białe pieczywo. Moim problemem jest przede wszystkim ilość, a nie to, co jem.
Waga pokazała mi 74.9kg. Wreszcie poniżej 75 kg. Jednak nie ufam, żeby taka tendencja spadkowa się utrzymała. Coraz częściej napadają mnie chwilę podjadania. Staram się trzymać słodyczy, które sobie za siłownię i bieganie wkładam do pudełka pokus, ale bywają rzeczy spontaniczne, jak wafelki które mąż zrobił.
Z pozytywnych wieści to poszłam pierwszy raz w tym tyg na siłownię. Na środę mam zaplanowane rowerki. Zapisanie się na te zajęcia granicy z cudem. Ustawiłam budzik aby się zapisać jak tylko będzie to możliwe. Mimo to było już 10 osób zapisanych.
Wczoraj poszłam a spacer po wizycie koleżanki. Była mgła i nic nie było widać. Mogłam wziąć lampkę, ponieważ, nie było widać ani księżyca ani gwiazd, w dodatku mgła zaklocala też widoczność konturowa i cieni. Ttm razem było strasznie. I musiałam się orzekrasc przez plac budowy, bo rozkopali nam tory i nie ma jeszcze nowych podkładów. Myślałam, że będę musiała zawrócić 5 km i wracać którędy przyszłam.
Koleżanka przyniosła tokkenspel. Nowa gra podobna do keesenspel. Bardzo fajnie się grało. Jak zwykle mój mąż był bezlitosny. Wygrałam 2 rundy z 3. Fajnie minął wieczór. Mąż zrobił wafelki z nadzieniem speculaas. Zjadłam chyba połowę z nich sama. Kocham wafelki.
Na świętego Marcina w Holandii Północnej [ponoć to lokalna tradycja] dzieci chodzą z lampionami po domach i śpiewają piosenki. W zamian dostają słodycze. Każde dziecko bierze po jednym cukierku i idzie dalej. Mówię o tym, bo kolega mieszka naprzeciwko ośrodka, gdzie ulokowano uchodźców z Ukrainy i skarżył się rok temu, że te dzieci nie potrafią się zachować i całymi garściami brały cukierki i musiał jechać do sklepu kupić. Z resztą podobne skargi są u nas w pracy. Jak na urodziny są przyniesione ciastka i inne słodycze, to Holender weźmie jedno i pójdzie dalej, a Polak bierze po jednym z każdego rodzaju. Cóż... na wschodzie Europy ludzie są gościnni to i goście są nauczeni, że im więcej się należy. Myślę, że to kolejny przykład, że Holendrzy potrafią grać zespołowo, a Polacy - nie. Holender weźmie mało dla siebie i zostawi dużo dla reszty.
Kilka lat temu uznaliśmy z mężem, że choć świętomarciński zwyczaj podoba nam się tutaj w Holandii, to jednak chyba nie jest to zgodne z naszymi charakterami. Przygotowaliśmy w jednym roku polskie słodycze. Dzieci nie wiedząc co to jest, były bardzo zmieszane. W kolejnych latach mieliśmy więc holenderskie słodycze. Jednak tu wychodzi to, że nie mamy sami dzieci. Więc dzieciaki na wsi nas nie znają. Nie znają nas bo nie siedzimy na tym samym placu zabaw, co ich rodzice i z nimi też się nie znamy. Rodzice nie wiedzą jak z nami rozmawiać, dzieci się nas boją. Jak przychodzi do zaśpiewania piosenki to dzieciom glos w gardłach utyka, a rodzice dodają otuchy swoim "zing maar". My zaś biegając co chwilę do drzwi w sumie też nie mamy spokojnego wieczora. Aby więc nie kontynuować tego wieczoru ogólnych zażenowań, postanowiliśmy wychodzić z domu 11 listopada. Kilka tygodni temu wiec mój mąż powiedział do mnie - "na św. Marcina zabieram cię na randkę". I bardzo mi się ten pomysł spodobał. Do tej pory chodziliśmy do kina, ale nie grają jeszcze Ballad of songbirds and snakes, więc miał inny pomysł.
Zanim jednak wyszliśmy, zdążyłam pójść na siłownię i wyprać dready. Niestety trochę poszarzały, bo skarpetki, z którymi szły w pralce, puściły kolor... Jestem trochę zła, bo te przedłużenia kosztowały mnie jakieś 400 euro.
Ukochany postanowił zabrać mnie do muzeum. Ogólnie bardzo lubię muzea, a to szczególnie jest fajne. Jest niewielkie i obecnie trwa tam czasowa wystawa "Budowniczowie Holandii". [https://www.huisvanhilde.nl/2023/11/nieuwe-tentoonstelling-de-makers-van-holland-900-1300/] W muzeum Huis van Hilde znajdują się artefakty znalezione na terenie Holandii Północnej i niektóre datowane są na erę neolitu. Sama pochodzę z okolic Biskupina i od dziecka jeździłam tam do muzeum i na teren rekonstrukcji. Później - po okresie zlodowaceń - teren ten zamieszkiwały ludy osadnicze, a dalej toczyły się walki z legionami Imperium Rzymskiego. Rzymianie nie zdołali jednak zdobyć podmokłych terenów Holandii [Holandia to tylko część Niderlandów] i odpuścili sobie. Jednak ich monety, pancerze, miecze, kości, nadal są w holenderskiej ziemi.
W centrum sali stały postacie zrekonstruowane na podstawie znalezionych szkieletów, groby i grobowce, a na obrzeżach sali - przedmioty znalezione podczas wykopalisk czy prac ziemnych.
Były wystawione także fragmenty szkieletów zwierząt, na przykład szczęka mamuta z wyraźnie masywnymi trzonowcami. Poroża wielkich prehistorycznych jeleni, flety i ozdoby zrobione z kości i gliny, garnki, klamry do ubrań, itp.
Detale figur woskowych przedstawiających ludzi zamieszkujących te tereny setki i tysiące lat temu były niesamowite. Ilość szczegółów w choćby samych dłoniach, w których postacie trzymały narzędzia, monety czy broń - bardzo mi zaimponowały.
Były też gry dla dzieci. Jedna rodzina chodziła z klaserem, gdzie dzieci wklejały nalepki z artefaktami, które widziały na wystawach. Więc musiały aktywnie szukać kielichów, broszek, łyżeczek i innych drobiazgów, aby móc wkleić ich zdjęcie do klasera i pokazać przy wyjściu, że na pewno wszystko widziały. Dzieciaki miały przy tym zabawę, a rodzice mieli ciekawy sposób spędzenia z nimi czasu. Była też jedna ukraińska rodzina i ich córka w stroju Elsy z Krainy Lodu też szukała artefaktów.
Nam spodobała się gra, w której trzeba było ułożyć szkielet owcy. Była skrzynka z kośćmi i wyżłobiona figura owcy i niczym puzzle, dzieci mogą dopasować elementy do siebie. Takie trochę bardziej przerażające puzzle, które uzmysławiają dzieciom, jak wygląda praca archeologa.
W kolejnym pomieszczeniu były eksponaty na wyciągnięcie ręki. W specjalnych skrzynkach leżały elementy wystawy, z którymi dzieci mogły iść do stolika i tam z kimś prowadzącym coś z nimi robić. Nie wiem co, bo obecnie się nie odbywały takie zajęcia. Jednak stał za to w gablotkach zrekonstruowany z jednego ze szkieletów chłopiec. W jednej gablotce w ubraniach z epoki, a w drugiej w ubraniach współczesnych. Moim zdaniem jest to ciekawy sposób, aby uzmysłowić dzieciom, że każda kość to było kiedyś życie. Że nie chodzi tylko o szkielety leżące w szklanych gablotach w muzeum, ale że to był kiedyś ktoś taki jak ty czy ja.
Była jeszcze aula, w której można było obejrzeć film o zmianach sedymentacyjnych w Holandii Północnej. Projekcje z czasów, kiedy Morze Wattowe, ani Morze Północne nie istniało. Kiedy przez Castricum przepływała ogromna rzeka, którą słona woda wdzierała się w głąb lądu. Jak teren się osuszał, gdy opadał poziom morza i gdy ludzie zaczęli budować poldery. Na całą wysokość auli był też profil glebowy. Widać było w nim ślady pługa sprzed setek lat. Nie zwróciłam uwagi sprzed ilu lat, ale może to były warstwy ziemi z odkładnicy pługa, który ciągnął wół 2,5 tys lat temu? Lubię takie klimaty.
Po zwiedzaniu, mąż zabrał mnie na spacer. Najpierw poszliśmy na punkt widokowy, a następnie pospacerować po samym Castricum. Na spacerze widziałam najwyższą górkę, jaka chyba może być w Holandii. Choć może przesadzam - może jest to równie duża górka jak w rezerwacie wydm w Julianadorp? Na schodach straciłam oddech.
Powyżej znajduje się punkt widokowy. Dość ciekawa konstrukcja. Z niej rozpościerał się widok na wydmy i okoliczne miejscowości. Było też zaskakująco dużo drzew. W mojej okolicy nie ma ani jednego lasu i bardzo mi tego brakuje.
Po spacerze, mąż zabrał mnie na kolację. Zjadłam pyszną zupę musztardową, steka i deser z lodami cynamonowymi. Mąż zaś zjadł tatara z makreli z łososiem, długogotowanego steka i odpuścił sobie deser.
Był to wieczór, kiedy miała być widoczna zorza polarna, więc udaliśmy się znów na punkt widokowy i stamtąd obserwowaliśmy niebo. Nie było widać zorzy, bo było dużo chmur i kulminacja już minęła, ale widzieliśmy dziesiątki samolotów lecących na Schiphol i pięknie podświetlone chmury łunami Amsterdamu, Alkmaar i lokalnych ośrodków przemyslowych.
Mogę zaliczyć ten wieczór do zdecydowanie udanych. Całość była dla mnie niespodzianką i nawet jak nie udało się zobaczyć zorzy - wrzuciłam się na listę mailingową łowców zórz w Holandii i powinnam dostać maila, gdy pojawi się kolejny wiatr słoneczny.
W piątek miałam jedno z ostatnich spotkań z moim behandelarem - wcześniej pisałam "psycholog" ale to właściwie moja osoba kontaktowa w poradni zdrowia psychicznego, która ma pomagać mi z bieżącymi problemami i kierować dalej. Spotykamy się od ponad roku, zaś z samą psycholog spotkałam się kilka razy i jestem niby zapisana na listę oczekiwania na właściwe leczenie. Póki co wreszcie postawili diagnozę i zdecydowali się jakiemu leczeniu mnie poddać. Kay pomagał mi w trudnych okresach minionych miesięcy i wkrótce zacznie naukę na magistra i zostanę przekazana innej osobie. Od stycznia będzie to jakaś kobieta. Na razie więcej nie wiem. Jeszcze jedno spotkanie z Kayem, może dwa i koniec. Szkoda trochę, lubię go. Jest zabawny i pozwala mi spojrzeć na sytuację z trochę szerszej perspektywy.
Po obiedzie poszłam na spacer. Jakoś tak poniosło mnie na trasę, którą rzadko chodzę, bo ona mi się strasznie dłuży. Wydaje się krótka i jest urokliwa, ale za to jak się już nią biegnie czy idzie to ma się wrażenie, że tych zakrętów ma ona od liku i żaden nie chce być ostatnim.
Poniżej trochę zdjęć ze spaceru. Robione z ręki, więc są trochę rozmyte.
Zielonych latarni używa się, aby zaznaczyć skrzyżowanie, które łatwo przeoczyć. Czasami ustawia się też zielone ludki lub inne ozdoby, aby zaznaczyć wjazd do domu, kiedy na przykład kurierzy się gubią lub goście nie potrafią trafić.
Miałam dziś spotkanie z dietetykiem. Pogadaliśmy o emocjach i mam dostać jakieś zadanie na maila. Poprosiłam o nie, bo jakoś tak muszę mieć cel do wykonania. Samo gadanie jakoś do mnie nie dociera. Pani ma się naradzić z koleżanką, która pracuje w terapii czegoś tam i się do mnie odezwie. Kolejne spotkanie za miesiąc.
Jak już byłam na siłowni to mogłam iść poćwiczyć, ale uznałam, że we wrócić do domu i pobiegać. Tak też zrobiłam. Tym razem bez narzucone go schematu. Pobiegłam tak, jak mnie nogi poniosły.
W domu zaś mąż testował jakieś sajgonki czy gołąbki w liściach pora. Farsz zrobił z kuskusu perłowe go, czy jakoś tak, mięsa mielonego i warzyw oraz fety. Pomysł l własny. Jutro kupi kapustę pekińska i spróbuję zawinąć w kapustę.
W zasadzie to cała moja kolacja. Jak wróciłam z siłowni to nic nie jadłam. Jak wróciłam z biegania to też. Tyle co 4 kostki czekolady. Dzień zamykam że spozytym 1400kcal.
W niedzielę zważyłam się jeszcze na mojej wadze. Zmiany w porównaniu sprzed siłowni są niewielkie i raczej niezauważalne.
Poniedziałek zaczęłam od biegania po pracy. Nawet nie czekałam za wiele, tylko poszłam zaraz po jedzeniu. Ale fakt - siedziałam cały dzień w pracy, więc trochę ruchu się przydało.
Był to mój pierwszy bieg od września! Problemy z kolanem po urlopie mnie zatrzymały. Obecnie nadal nie jest zupełnie bez bólu, ale jakoś chcę to kolano rozruszać.
Później poszłam na siłownię. Wykonałam 3 obwody na eGym i rozciągnęłam się na Flex. W domu Inka, prysznic i spać.
W niedzielę rozpuściłam dready. Wyszły mi z tego mocne loczki i trochę trwało pod prysznicem, zanim zaczęły się one prostować. Nawaliłam kupę odżywki i wyczesywałam potem martwe włosy, które nie miały możliwości wypaść z fryzury samoistnie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Głowa jest lekka, szyja mi zesztywniała, a włosy wydają się teraz bardzo gładkie, lejące się i rzadkie. Jednak gdy pierwszy szok minął to faktycznie mam kitka równie cienkiego co zawsze. Za to tak gładkie włosy nie pamiętam kiedy miałam ostatni raz. Naprawdę są milusie.
Przyszła z Temu moja lampka do dokarmiania roślin. Ma 3 spektra działania - fioletowe, biało-fioletowe i białe. Powinna ona pomóc moim roślinom trochę aktywniej przetrwać zimę. Póki co brakuje mi możliwości podłączenia jej innej niż powerbank.
Na wtorek planuję spacer lub bieganie, jeśli nogi dadzą radę. W środę chcę iść na rowerki.
2344 – tak w mojej pracy znaczymy miniony tydzień. W produkcji szklarniowej wszystko liczy się na tygodnie. W 1520 zaczęłam pracę w firmie, a w 1835 zaczęłam pracę na dziale hodowli. Obecnie mamy 2344 i w sumie podoba mi się takie datowanie. Bardzo ułatwia pracę i nawet robienie podsumowań.
W poniedziałek miałam spotkanie klubu fotografii. Motywem przewodnim spotkania był „temat dowolny” zdjęcia. Przedstawiłam więc zdjęcie, które chciałam pokazać spotkanie wcześniej w temacie „odbicia”, ale uznałam, że mogę nie zostać zrozumiana. Pomimo, że na zdjęciu widać pełno refleksji z rtęciowych kamieniach na podłodze, mogłoby to wymagać za wiele od moich dość konserwatywnych współczłonków klubu.
Na minionym spotkaniu pokazałam im za to takie zdjęcie [i też te odbicia trzeba im było pokazać palcem, bo nie szukali – dopiero po wyjaśnieniu pojawiły się kiwania głowami]:
Oba moje zdjęcia spotkały się z uznaniem, choć to z parą z muzeum wywołało małą kłótnię. Oczywiście brała w niej udział Mieke. Nie przepadam za tą panią. Tego dnia spóźniłam się na spotkanie, ponieważ miałam ostatnią lekcję tenisa. Tę, na której skręciłam kolano. A przynajmniej przeciążyłam ścięgno i nadal, po dwóch tygodniach, mnie ono boli. Przyjechałam spocona, z bólem w nodze, spóźniona na spotkanie. Było już po oddawaniu głosów na zdjęcie miesiąca, ale przewodniczący – Rob, powiedział, że pod koniec spotkania zapyta, czy ktoś chce zmienić swój głos na moje zdjęcie, bo uważa, że jest bardzo ciekawe. Gdy pod koniec spotkania próbował to wprowadzić w życie, nie tylko usłyszał, że tak nie można, bo się spóźniłam i po ptokach, ale jeszcze Mieke protestowała, ze na zdjęcie miesiąca nie powinno być wybrane zdjęcie osoby, która myśli o zostaniu członkiem klubu, a nim faktycznie nie jest. Chodziło o Wilmę, której to było drugie spotkanie z nami. Obecnie Wilma jest członkiem klubu. Tak czy inaczej moje zdjęcie zostało pominięte, choć Henny stanęła w jego obronie, a zdjęcie Wilmy zostało tak jak pierwotnie zagłosowane – zdjęciem miesiąca. Zdjęcia miesiąca są drukowane w lokalnej prasie.
We wtorek byłam zapisana na tenisa, ale pogoda była pod psem i się wypisalam. Mój partner również. pozostali członkowie stowarzyszenia zagrali mecz w bardzo niepewnej pogodzie. Chciałam iść na spacer, ale wciąż męczy mnie zmiana czasu i poszłam po prostu spać. Najlepsza decyzja ever. Problemem jest tylko to, że budzę się 4:30. Normalnie wstajemy 5:30, ale przez tą zmianę czasu mój wyuczony rytm dobowy nakazuje mi pobudkę o 4:30. Nawet dziś – w sobotę.
W środę poszłam na rowerki. Ciemna sala, muzyka i trener z masą energii w sobie. Świetnie się bawiłam. Wyszły mi zakwasy na bicepsach i bokach ciała. Albo od rowerków, albo od siłowni. Ciężko ocenić.
Bo w czwartek byłam na siłowni. Zrobiłam 3 obwody na maszynach i poszłam na flex. Tylko jedna maszyna mnie nie chwyta w flex, ale to muszę jeszcze zagadać, by mi aktywowali. Na rozgrzewkę pedałowałam na rowerku stacjonarnym.
W piątek zaś poszłam na spacer z kijami. Miało nie padać, ale wróciłam przemoczona. Na szczęście tym razem wzięłam przezornie płaszcz przeciwdeszczowy. Przyznam ze wstydem, że ledwo się na mnie dopiął… Tego jeszcze nie grali.
Dziś idę z koleżanką na maraton Igrzysk Śmierci. Czekam z niecierpliwością na Balladę ptaków i węży, bo czytałam książkę, a tymczasem najpierw przypomnienie oryginalnej trylogii.
Przy okazji słuchania podcastu F! this movie nabrałam ochoty na omawiany z jednym z odcinków Underwater. Widziałam go kilka lat temu i bardzo mi się podobał. Dzięki podcastowi przypomniałam sobie ciekawe momenty z filmu, które utkwiły mi najwidoczniej gdzieś pod pamięcią. W podcaście zwrócono uwagę na fakt, że film ten nie jest typowym filmem o potworach, ale ciekawym spojrzeniem w głąb postaci oraz subtelnym ukazaniem różnych zależności i niuansów w relacjach bohaterów. Mówili też o głębszym znaczeniu życia, ale nie będę tak się wgryzać w ten film. Wam więc życzę miłego dnia, a sama obejrzę sobie teraz ten film, czekając na wschód słońca i czas, kiedy będę mogła wyjść na pociąg.
Bylo nudno jak to na siłowni. Miałam podcast na uszach i zrobiłam swoje. Po wszystkim poszłam do domu.
Chętnie to powtórzę.
W domu miałam problem z wchodzeniem po schodach i wyszły mi zakwasy na bokach i na bicepsie. W piątek zatem już tylko spacer. W deszczu i silnym wietrze. Wiatr przestawiał mi kije, że się prawie raz potknęłam.
Sobota chill. Jest maraton Igrzysk Śmierci w kinie, więc jestem umówiona z koleżanką na obiad i na seans. Mam ochotę na jakiś makaron z bazylią.
Byłam wczoraj na rowerkach. Bardzo fajne wesołe zajęcia. Trener to burza gradowa energii i sprawił, że śmiałam się ze wszystkimi z jego pokrzykiwania.
Garmin mnie podsumował za październik. Dużo chodzenia w Hiszpanii widać na grafice. Oraz spacery po powrocie.
Dziś w Holandii jest sztorm. Raczej więc nie pojadę na siłownię rowerem, ale może jeśli pójdę dość wcześnie na siłownię to jeszcze pójdę na spacer? Póki co jest kod żółty, jeśli pojawi się kod pomarańczowy to nie pamiętam czy oznacza to zakaz wychodzenia z domu? Może dopiero kod czerwony wiąże się z zakazem wychodzenia z domu. Nie pamiętam.
Słyszeliście, że ma się pojawić nowy singiel The Beatles? Wykonany za pomocą sztucznej inteligencji.