Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Nic o mnie beze mnie


Jeszcze w weekend jechałam siłą rozpędu, widziałam postępy i byłam pełna wiary, że droga, którą wybrałam 2 miesiące temu jest właściwa.

Ale od początku. Przez całe studia przy wzroście 174 cm ważyłam mniej więcej 58 kg (najmniej jakieś 55 kg przy poważnych zawirowaniach miłosnych - dobrych i złych). Niespełna 3 lata temu rozstałam się z chłopakiem, z którym byłam 4 lata i od tego czasu przestało mi się chcieć. Ocknęłam się po roku, ważąc prawie 10 kg więcej. Następnie schudłam 9 kg w ciągu prawie 5 miesięcy. Od czerwca 2012 r. moja waga rosła z poziomu nieco ponad 58 kg i spadała, by w listopadzie 2013 r. osiągnąć kulminacyjny punkt 72,5 kg i 3 szuflady ciuchów, w które już nie mogę się zmieścić.

Jak to się stało, że przytyłam? Moją główną słabością są słodycze, ale nie wszystkie. Głównie czekolada, niektóre cukierki i ciasta, sporadycznie czipsy. Pożeranie ich hurtowych ilości (w towarzystwie książek, gazet, filmów) stało się ostatnio moim ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Poza tym zaczęłam pracować po 10, czasem więcej godzin dziennie. Mieszkam sama, nikt (nie licząc sporadycznie przebywającej właścicielki mieszkania) mnie nie kontroluje.

W ciągu minionych 2 lat podejmowałam wiele prób odchudzania, jednak na żadnej z diet nie wytrzymałam dłużej niż 2 tygodnie. Niestety, zaczęłam cierpieć na zaparcia. Przez naprzemienne diety i objadanie się zrujnowałam metabolizm, nie chudnę tak szybko jak jeszcze np. 2-3 lata temu. Poza tym zdiagnozowano u mnie hiperprolaktynemię czynnościową, która również nie pozostaje bez wpływu na tempo przemiany materii.  Zresztą po wieczornym ataku rano czułam się jak na kacu, abstrahując od samego tycia. Podczas odchudzania i przygotowywania się do odchudzania towarzyszą mi skrajne emocje. Przykładem jest wpis z mojego dziennika z dnia 26 września 2013 r.:

***Idę poddenerwowana, szczęśliwa, poczytam sobie, pouczę się. Kropką nad i będzie: zjem, zjem do bólu. Idę szybko, patrzą na mnie ludzie, chyba widzą, po co idę, co zamierzam kupić. 0,35 kg michałków w różnych smakach przeleciało przeze mnie. A jeszcze raz, drugie tyle. I chałwa do tego ? waniliowej z Wedla jeszcze nie próbowałam. Plus garść krówek. Jestem 70-kg grubasem, nic mi nie zaszkodzi! Koniec, koniec, jeszcze kilka, niedobrze mi. Zostawiam. Jutro idę do szpitala, tam będzie inne jedzenie i nie będę mogła uskuteczniać diety, teraz sobie odbiłam. Jutro idę do szpitala, może zrobią mi badania krwi, podczas których wykryją za dużą ilość cukru, nie wiem czego jeszcze, STOP!

Ścisłe 10 dni diety dało spadek tylko 1 kg. Dietetyk sama zdziwiła się, że ubyło tak mało. Gdybym odżywiała się tak jak teraz jeszcze rok, dwa lata temu, to schudłabym pewnie jakieś 3 kg, a dziś... Jaki to ma sens? Jednocześnie czuję do siebie pogardę, chce mi się płakać, gdy odkładam do szuflady kolejne ubrania, których nie mogę dopiąć. Czarna marynarka z Mango w rozmiarze S wisi w szafie w folii. Kiedy ważyłam 62 kg nie mogłam jej dopiąć, teraz ledwo zakładam ją na plecy. Liczyłam, że jeśli schudnę jakieś 3 kg, to będzie leżała idealnie. A dziś... Ponad 8 kg więcej.

Tak bym chciała zdać już te kolokwia, zacząć znów chodzić na squasha i badmintona, tak do szaleństwa, 4 razy w tygodniu, koszty nie grają roli, zbieram ekipę, znalazłam chętnych. Niestety blokuje mnie nauka, ale gra jest warta świeczki, za dużo mam do stracenia, muszę na razie się poświęcić. Zapowiadam, że wrócę od listopada. Ile można schudnąć do Sylwestra? Ile można schudnąć do kolokwium ustnego z prawa pracy? Tak bym chciała ważyć w okolicach 20 października jakieś 65 kg, ale wiem, że to po prostu niewykonalne. Chociaż... Po powrocie ze szpitala planuję dzień soku buraczano - jabłkowego. To moje odkrycie. Fantastyczny smak, z charakterem buraków i jabłkową winną słodyczą. Do tego znajdę zioła od bonifratrów, zapytam szefowej, jej pomogły, może mi też. I kontynuuję ultra restrykcyjną dietę zgodnie z planem dietetyczki. Zresztą już w szpitalu zjadam maksymalnie 2/3 tego, co mi dają. Mnie się nie uda? Mnie?! Chcę znów czuć tę pewność siebie, zaciekawione spojrzenia innych, dynamizm, energię, lekkość, radość, że zmieszczę się w Levisy, które kupiłam na II roku studiów, że będę przekładać z szuflady ubrania, w które znowu się mieszczę, że założę nowe szpilki bez poczucia, że wyglądam jak wielka gruba krowa z potężnymi udami, wielką dupą i brzuchem, którego nie mogę wciągnąć. I w końcu kogoś poznam. I to ja będę przebierać, wybrzydzać.***

Na szczęście od listopada 2013 widzę pozytywną zmianę - z krytycznego poziomu 72,5 kg udało mi się zejść do 67 kg. Jednak od 2 dni zaprzepaszczam mój wysiłek. Po raz kolejny zdecydowałam się przerwać ten zaklęty krąg. 

Podobno skuteczne odchudzanie zaczyna się od głowy (w głowie?). Taką rolę mają pełnić moje wpisy w pamiętniku na Vitalii - oczyścić, uporządkować, wyłączyć niepożądane emocje, wzmocnić motywację. Nie ukrywam jednak, że liczę od Was na słowa wsparcia i konstruktywnej krytyki :)