Ostatnio dodane zdjęcia

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Chcę czuć się dobrze w swojej skórze i nie porównywać się z innymi

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 6515
Komentarzy: 30
Założony: 16 stycznia 2014
Ostatni wpis: 7 stycznia 2017

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
aleos

kobieta, 36 lat, Wrocław

174 cm, 60.90 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

7 stycznia 2017 , Komentarze (4)

Hello, cześć i czołem po 3 latach! Jest dobrze - mam kochanego narzeczonego, pracę, którą lubię i udało mi się schudnąć 13 kg od najbardziej krytycznego momentu w moim życiu :) W sierpniu tego roku wychodzę za mąż, co jest dodatkową motywacją, żeby zrzucić jeszcze kilka kg. 

Ale od początku. Od punktu kulminacyjnego - 74.6 kg (kwiecień 2014 r.) do około 61 kg (grudzień 2016 r.) minęło 2 lata i 8 miesięcy. Ten kwiecień 2014 r. to był punkt zwrotny i powolne odbijanie się od dna, bo równia pochyła zaczęła się wcześniej, mniej więcej od stycznia 2013 r. Niektórzy pewnie skwitują, że 13 kg powinnam zgubić maksymalnie przez pół roku. Ten powolny proces chudnięcia nie polegał tylko na leczeniu ciała z nadmiaru kilogramów, lecz przede wszystkim na leczeniu samotnej duszy, która zatracała się w jedzeniu, żeby zagłuszyć wewnętrzny ból. Tak, miałam kompulsy. To były czasy, kiedy myślenie o tym co, kiedy i ile zjem było centralnym punktem dnia. To były czasy objadania się (głównie słodyczami) do bólu, opuchniętych oczu, rozciągniętego żołądka, chronicznych zaparć i jedzeniowego kaca. To były czasy dwóch sukienek w szafie - jedynych, w które się mieściłam, współczujących spojrzeń rodziny, aseksulaności wręcz. Jak to się stało, że wróciłam na właściwą drogę? Wydaje mi się, że dużą rolę odegrał mój narzeczony. Wydaje się, bo kiedy go poznałam w lutym 2014 r. ważyłam ponad 68 kg. Uważałam, że i tak na niego nie zasługuję - gruba, zahukana, niedowartościowana. Potem przez kolejne 2 miesiące - nie wiem, dlaczego, może żeby zniechęcić do do siebie, przytyłam kolejne 6 kg... Czyli może to nie jego zasługa? Na pewno pomogła mi zmiana leków z Bromergonu na Norprolac (ponad 4 lata temu zdiagnozowano u mnie hiperprolatynemię). Zaobserwowałam, że Norprolac znacznie zmniejszył u mnie apetyt na słodycze, pierwsze 5 kg zrzuciłam praktycznie "bezboleśnie". Widząc efekty, znów zaczęło mi się chcieć walczyć, trwać, wyglądać. Nie było łatwo. Nie obyło się bez wpadek, wahań wagi, bo czasami, widząc spadek wagi, robiłam sobie "z radości" uczty, które niweczyły moją pracę. Co ważne, mój narzeczony nigdy nie krytykował mojego wyglądu; wręcz przeciwnie - komplementował, motywował, a kiedy trzeba - był głosem sumienia. Czyli to była jego rola :) Zmieniłam też nawyki. Pomogło mi zaprzestanie obsesyjnego liczenia kalorii, jedzenie zdrowych rzeczy, które lubię (a nie po prostu zdrowych, bo są zdrowe i trzeba je jeść) i pozwalanie sobie na mniejszy lub większy słodyczowy grzeszek. Odkryłam nowe pasje - trekking i bieganie. Kilka razy w roku wyjeżdżam w góry, w sierpniu ubiegłego roku udało mi się nawet wejść na Kleiner Muntanitz (3192 m.n.p.m.) i Kendlspitze (3088 m.n.p.m.). Może kiedyś uda się zrobić Orlą Perć :) Od prawie roku biegam, średnio 2 - 3 razy w tygodniu. Wyniki nie są bardzo rewelacyjne, ale widzę postęp, mój rekord na 5 km to obecnie 26:30 min. A korzyści ze schudnięcia - to już osobna historia i osobny post.

P.S. Kiedy patrzę na moje wpisy sprzed lat dochodzę do wniosku, że były takie pretensjonalne i depresyjne. Zostawię je jednak, bo to nadal część mnie, mimo, że nie chciałabym się nią chwalić. Ale dziś - witajcie po jasnej stronie mocy :)

18 lutego 2014 , Komentarze (13)

Po pewnym czasie namiętnego czytania stron internetowych dotyczących odchudzania, miałam dość. Jeśli już miały mnie motywować, to trwało to przez krótką chwilę. Większe wrażenie zrobiły na mnie proste słowa pewnej Pani mgr: "albo dajesz sobie spokój z odchudzaniem i akceptujesz to, jaka jesteś, albo działasz. Masz wybór!" I właśnie ta wolność wyboru, a nie przymus schudnięcia nadal dodają mi sił.

15 lutego 2014 , Komentarze (4)

Jem jakieś 1600 - 2000 kcal dziennie, ćwiczę 4 razy w tygodniu (3 razy fitness, 1 vacu power, spacer ok. 30 min dziennie). Już nie mam siły... waga wręcz rośnie.

1 lutego 2014 , Skomentuj

Wczoraj miałam poważną rozmowę w pracy z szefową. Nie jest zadowolona z tego, jak pracuję, nazwała mnie nawet "najsłabszym ogniwem" w zespole i przyznała, że w czwartek była na mnie tak wściekła, że chciała wypowiedzieć umowę. Fakt, ostatnie 3 dni to seria wpadek. Dodatkowo ciągle aktualny pozostaje zarzut, że za wolno pracuję, że jeśli mam wątpliwości odnośnie do sposobu działania, to po prostu powinnam jej o tym powiedzieć, a nie tracić czas na analizowanie, co powinnam zrobić. Poza tym ten wieczny brak pewności siebie, niezdecydowanie ponoć wyczuwalne w głosie, rzekomy brak zaangażowania w powierzone zadania. Na marginesie muszę przyznać, że jestem raczej spokojną osobą, chociaż zależy to też od towarzystwa - głośne gwiazdy mnie irytują, przez co staję się wycofana. Ale mając wokół siebie normalnych ludzi jestem na takim samym jak oni poziomie gwiazdorstwa 

Boję się jednak tego, co będzie w najbliższych tygodniach, bo mam zastąpić koleżankę, która odchodzi na dłuższy urlop. Czy i jak sobie poradzę? Jak dużo czasu będę musiała spędzać w pracy?

A z tej rozmowy wyciągnęłam takie wnioski:
1. Omawianie problemu będę rozpoczynać od razu, gdy pojawią się wątpliwości.
2. Znajdę program/filmik dzięki któremu mogłabym pisać szybciej na komputerze.
3. Jeśli coś jest oznaczone jako "pilne" to nie będę odkładać tego na koniec.
4. Zrobienie rzeczy terminowych lub po prostu ważnych będę dalej odznaczać w kalendarzu.
5. Mówię pewnym, mocnym głosem, jestem przekonana co do słuszności moich wypowiedzi mimo, że głowa czasem myśli co innego :)
6. Przestaję analizować wszystko po kilka razy i zadręczać się, czy na pewno jest zrobione najlepiej. Wystarczy, jeśli będzie dobrze.
7. Wykonuję zadania jedno po drugim, nie łapię się kilku rzeczy zaraz.
8. Jestem dobra w tym, co robię i nadaję się do tego, tylko jeszcze nie przyjmuję tego do wiadomości, ale to kwestia czasu :)

28 stycznia 2014 , Komentarze (4)

Były piękne plany poćwiczenia dzisiaj, ale wróciłam w pracy około 21 (od 8 rano). Nie przeszkodziło mi to jednak w zjedzeniu ponad 3000 kcal na wieczór, samych słodyczy. Wydaje mi się, że chciałam po prostu zajeść stres... miałam strasznie nerwowy dzień w pracy. Aż czułam ten pulsujący ból w głowie. Teraz mi niedobrze z przejedzenia. Znów zawiodłam siebie, Was.

27 stycznia 2014 , Skomentuj

Ten weekend spędziłam w pracy, wczoraj i dziś w podróży służbowej, z której wróciłam godzinę temu. Kontynuuje dietę, ale miałam przymusowy 3-dniowy odwyk od ćwiczeń (w międzyczasie wyleczyłam zakwasy). Mam nadzieję, że jutro uda mi się wyjść z pracy o normalnej godzinie, bo tęsknię już na ćwiczeniami, a w planie zajęć jest metabolic training, który bardzo lubię :)

21 stycznia 2014 , Komentarze (5)

Dziś wpadło jakieś 2500 kcal, z czego 1100 z czekolady. Wczoraj podobnie. Na szczęście intensywnie ćwiczyłam przez godzinę na fitnessie i tyle samo czasu spacerowałam wczoraj i dziś. Jednak już czuję, że zaprzepaściłam częściowo rezultat z 2 miesięcy - startowałam z wagi 72,5 kg, w najlepszym momencie było 67 kg. Daję sobie czas do końca przyszłego tygodnia, żeby wrócić do 67, później walczę dalej.

Po raz kolejny widzę, że moim problemem są słodycze. Nawet specjalnie mi nie smakują. Właściwie dlaczego je jem? Bo chcę miło spędzić czas, odpocząć po ciężkim dniu w pracy, odreagować to, że nie mam chłopaka... Bo lepiej smakuje film w towarzystwie czekolady. Bo lubię. Ale najdziwniejsze jest to, że w towarzystwie potrafię się powstrzymać. 

Wczoraj przeczytałam artykuł w nowej Superlinii, że jedną z przyczyn nadwagi jest nieakceptowanie siebie, trudności w relacjach międzyludzkich, a co za tym idzie - taka osoba poprzez tuszę chce odizolować się od innych, odgrodzić się od problemów. Coś w tym jest.


16 stycznia 2014 , Skomentuj

Jeszcze w weekend jechałam siłą rozpędu, widziałam postępy i byłam pełna wiary, że droga, którą wybrałam 2 miesiące temu jest właściwa.

Ale od początku. Przez całe studia przy wzroście 174 cm ważyłam mniej więcej 58 kg (najmniej jakieś 55 kg przy poważnych zawirowaniach miłosnych - dobrych i złych). Niespełna 3 lata temu rozstałam się z chłopakiem, z którym byłam 4 lata i od tego czasu przestało mi się chcieć. Ocknęłam się po roku, ważąc prawie 10 kg więcej. Następnie schudłam 9 kg w ciągu prawie 5 miesięcy. Od czerwca 2012 r. moja waga rosła z poziomu nieco ponad 58 kg i spadała, by w listopadzie 2013 r. osiągnąć kulminacyjny punkt 72,5 kg i 3 szuflady ciuchów, w które już nie mogę się zmieścić.

Jak to się stało, że przytyłam? Moją główną słabością są słodycze, ale nie wszystkie. Głównie czekolada, niektóre cukierki i ciasta, sporadycznie czipsy. Pożeranie ich hurtowych ilości (w towarzystwie książek, gazet, filmów) stało się ostatnio moim ulubionym sposobem spędzania wolnego czasu. Poza tym zaczęłam pracować po 10, czasem więcej godzin dziennie. Mieszkam sama, nikt (nie licząc sporadycznie przebywającej właścicielki mieszkania) mnie nie kontroluje.

W ciągu minionych 2 lat podejmowałam wiele prób odchudzania, jednak na żadnej z diet nie wytrzymałam dłużej niż 2 tygodnie. Niestety, zaczęłam cierpieć na zaparcia. Przez naprzemienne diety i objadanie się zrujnowałam metabolizm, nie chudnę tak szybko jak jeszcze np. 2-3 lata temu. Poza tym zdiagnozowano u mnie hiperprolaktynemię czynnościową, która również nie pozostaje bez wpływu na tempo przemiany materii.  Zresztą po wieczornym ataku rano czułam się jak na kacu, abstrahując od samego tycia. Podczas odchudzania i przygotowywania się do odchudzania towarzyszą mi skrajne emocje. Przykładem jest wpis z mojego dziennika z dnia 26 września 2013 r.:

***Idę poddenerwowana, szczęśliwa, poczytam sobie, pouczę się. Kropką nad i będzie: zjem, zjem do bólu. Idę szybko, patrzą na mnie ludzie, chyba widzą, po co idę, co zamierzam kupić. 0,35 kg michałków w różnych smakach przeleciało przeze mnie. A jeszcze raz, drugie tyle. I chałwa do tego ? waniliowej z Wedla jeszcze nie próbowałam. Plus garść krówek. Jestem 70-kg grubasem, nic mi nie zaszkodzi! Koniec, koniec, jeszcze kilka, niedobrze mi. Zostawiam. Jutro idę do szpitala, tam będzie inne jedzenie i nie będę mogła uskuteczniać diety, teraz sobie odbiłam. Jutro idę do szpitala, może zrobią mi badania krwi, podczas których wykryją za dużą ilość cukru, nie wiem czego jeszcze, STOP!

Ścisłe 10 dni diety dało spadek tylko 1 kg. Dietetyk sama zdziwiła się, że ubyło tak mało. Gdybym odżywiała się tak jak teraz jeszcze rok, dwa lata temu, to schudłabym pewnie jakieś 3 kg, a dziś... Jaki to ma sens? Jednocześnie czuję do siebie pogardę, chce mi się płakać, gdy odkładam do szuflady kolejne ubrania, których nie mogę dopiąć. Czarna marynarka z Mango w rozmiarze S wisi w szafie w folii. Kiedy ważyłam 62 kg nie mogłam jej dopiąć, teraz ledwo zakładam ją na plecy. Liczyłam, że jeśli schudnę jakieś 3 kg, to będzie leżała idealnie. A dziś... Ponad 8 kg więcej.

Tak bym chciała zdać już te kolokwia, zacząć znów chodzić na squasha i badmintona, tak do szaleństwa, 4 razy w tygodniu, koszty nie grają roli, zbieram ekipę, znalazłam chętnych. Niestety blokuje mnie nauka, ale gra jest warta świeczki, za dużo mam do stracenia, muszę na razie się poświęcić. Zapowiadam, że wrócę od listopada. Ile można schudnąć do Sylwestra? Ile można schudnąć do kolokwium ustnego z prawa pracy? Tak bym chciała ważyć w okolicach 20 października jakieś 65 kg, ale wiem, że to po prostu niewykonalne. Chociaż... Po powrocie ze szpitala planuję dzień soku buraczano - jabłkowego. To moje odkrycie. Fantastyczny smak, z charakterem buraków i jabłkową winną słodyczą. Do tego znajdę zioła od bonifratrów, zapytam szefowej, jej pomogły, może mi też. I kontynuuję ultra restrykcyjną dietę zgodnie z planem dietetyczki. Zresztą już w szpitalu zjadam maksymalnie 2/3 tego, co mi dają. Mnie się nie uda? Mnie?! Chcę znów czuć tę pewność siebie, zaciekawione spojrzenia innych, dynamizm, energię, lekkość, radość, że zmieszczę się w Levisy, które kupiłam na II roku studiów, że będę przekładać z szuflady ubrania, w które znowu się mieszczę, że założę nowe szpilki bez poczucia, że wyglądam jak wielka gruba krowa z potężnymi udami, wielką dupą i brzuchem, którego nie mogę wciągnąć. I w końcu kogoś poznam. I to ja będę przebierać, wybrzydzać.***

Na szczęście od listopada 2013 widzę pozytywną zmianę - z krytycznego poziomu 72,5 kg udało mi się zejść do 67 kg. Jednak od 2 dni zaprzepaszczam mój wysiłek. Po raz kolejny zdecydowałam się przerwać ten zaklęty krąg. 

Podobno skuteczne odchudzanie zaczyna się od głowy (w głowie?). Taką rolę mają pełnić moje wpisy w pamiętniku na Vitalii - oczyścić, uporządkować, wyłączyć niepożądane emocje, wzmocnić motywację. Nie ukrywam jednak, że liczę od Was na słowa wsparcia i konstruktywnej krytyki :)