Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Dzień 6. Szlak granią wulkanu



W piątek pojechaliśmy znów na drugi koniec wyspy. Półtorej godziny serpentyn, ładnych dróg, korku w mieście oraz polnych dróg z dziurami, które przypomniały mężowi, że ubezpieczenie auta nie obejmuje remontu podwozia. 

Jadąc na zachód, trafiliśmy nawet na rydwan. Choć bardziej zaskakujące było uświadomienie sobie, jak naprawdę wygląda turystyka tutaj, na Azorach. Po części widzieliśmy to poprzednim razem. Wyspa São Miguel jest jednak najbardziej turystyczna z azorskich wysp, więc odwiedzających jest tu multum. I raczej większości nie interesuje chodzenie ścieżkami leśnymi z plecakiem. Są to ludzie, którzy wynajmują auto, lub firmę turystyczną i są w ożeni od punktu widokowego, do punktu widokowego niczym emeryci do Lichenia. Dochodzi wówczas do sytuacji, kiedy jesteś na szlaku 3 godziny, zipiesz jak lokomotywa, dochodzisz do jakiegoś przełomu w lesie i masz widok na dolinę, a tam ludzie w białych ciuchach i sandałkach na obcasie lub crocsach. Dojechali autem, bo obok jest asfalt i parking. No i spoko, każdy lubi co innego. Ale kiedy na grani mając osuwiska skalne po lewej i przepaść po prawej, staliśmy samochodem w korku, bo akurat autokar wysypał klientów, aby zrobili sobie selfie z doliną i panoramą, to już przesada. Podjazd jakieś 10 lub więcej stopni, a ty stoisz i czekasz, aż te kaczki zejdą z drogi i dadzą Ci przejechać.

Zaparkowaliśmy w miasteczku wewnątrz wulkanu i posismy szlakiem w górę. Granią tegoż wulkanu. Jest to najczęściej fotografowania panorama São Miguel i naszym zdaniem najgorszy szlak wyspy. To była istna autostrada turystyczna. Szlak ma 24 km i co kawałek jest dojazd z dołu dla aut i punkty widokowe na jeziora w dnia krateru. Na szlaku bardzo dużo ludzi. Często przywóz onych autem na szczyt i odbierani z punktu widokowe go później. Więc wchodzą sobie w dół że 3 km i można powiedzieć, że czegoś doświadczyli. Świetna opcja dla osób starszych, choć nadal żłobienia zrobione przez spływającą wodę mogą nieuwaznwj osobie narobić problemów. Ja robiłam ten szlak mają drugi dzień ból kolana i nie polecam. 

Szliśmy już 4 godziny pod górkę, kiedy zaczęliśmy liczyć pozostały czas. Musieliśmy tego dnia jeszcze ogarnąć zakupy oraz miismy rezerwację na 18tą, więc postanowiliśmy zawrócić 3 km przed końcem szlaku.

Uznaliśmy, że jest to wyjątkowo monotonny szlak i nie zobaczymy już raczej nic, czego nie widzieliśmy w ostatnich kilku godzinach. A czekała nas jeszcze droga w dół. Z lewej pola i ocean. Z prawej widok z góry na jezioro. Szlak kończył się szczytem, który widzieliśmy z daleka. Łysa polana i kilkanaście osób na niej. Pewnie przywiezionych autokarem. Bez polotu. Zawróciliśmy więc. 

Zrobiliśmy zakupy. Przebraliśmy się w czyste ubrania i umyliśmy chusteczkami i pojechaliśmy na kolację. I w końcu mieliśmy dobrą kolację. Nie wiem od czego to zależy, ale dwa lata temu nie trafiliśmy na ani jedna zła restauracje. Tutaj zaś mamy trudność trafić na dobrą. Jesteśmy na wyspie, ocean dookoła, a trafić miejsce, gdzie podają dobre ryby to jakiś wyższy level. W Porto jak i na każdych innych wakacjach, stosujemy myk, aby chodzić tam gdzie tubylcy. Restauracje dla turystów dają europejski szajs robiony tak, aby zwykły François Czy John dali radę to przełknąć. Widać to było w Pradze, gdzie gros ludzi siedzi w pizzeri czy burgerowni. Zaś dla nas zwiedzanie to ochłonięcie też lokalnej kuchni. Czyli kiełbasy, wieprzowina i ryby. Trafiamy więc na restauracje, która podobnie jak Taverna Di Roberto daje ci wybrać sobie rybę, która chcesz zjeść. Widać, że są dzisiejsze po oczach. Wzięliśmy więc duża rybę papuzią na dwoje. Była pyszna. Na przystawkę mąż wziął zupę rybna a ja ślimaki morskie. Dzień wcześniej jadłam takie same ślimaki w innym miejscu i były paskudne. Do tego mąż próbował lokalnego piwa. 

Myślę , że wrócimy do tej restauracji. Choć dojazd był niemal pionowy bardzo wąska ulicą. Było to świetne zwieńczenie tego dnia, zwłaszcza że na szlaku kilka razy złapał nas przelotny deszcz a wiało tak mocno, że ciężko było momentami iść.