Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Dzień 12. Najwyższy szczyt wyspy



Droga na szczyt nie wygląda na mapie spektakularnie. Profil szlaku też mało zróżnicowany. Po prostu idzie się pod górę. Przez 4 km. 

Dojechanie na początek szlaku powinno być liczone jako część wyczynu. Raz zauważyłam rynsztok (wyryte w asfalcie podłużne wgłębienie, aby odprowadzać deszczówkę) na ostatnią chwilę i prawie straciłam zderzak. Zdjęcie zrobione na poczekaniu przez męża, więc trzeba się trochę domyśleć, co przedstawia. 

 Dalej szliśmy już grawerem, czy żużlem wulkanicznym, jak kto woli. Było też bardzo dużo rozmokłej gliny, błota, korzeni i kamieni. Na sam szczyt zaś prowadziły już schody i podesty drewniane, bo było za ślisko. 

Widoki na szczycie zrekompensowały wyplute po drodze płuca. Był to satysfakcjonujący szlak, zejście trwało godzinę, bo z kijami się mniej ślizgałam. Spotkaliśmy też ekipę, która przyjechała z biurem podróży Barents. Sprawdziłam ich ofertę. Mają zabójcze ceny, ale fajnie wiedzieć, że są miejsca, gdzie można sobie zorganizować taki aktywny wyjazd. 

Po szlaku lunch w restauracji, która już wcześniej odwiedziliśmy oraz degustacja piwa w lokalnym browarze Vulcana.