Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
dzień o matko 18


Trochę mnie nie było...

W piątek rano wyjazd. O brzasku ważenie - trochę byłam zawiedziona, ale zawsze to do przodu. Śniadanie jeszcze zjadłam z diety, w trasie drugie też się dało, ale potem to jedna wielka masakra :(
Dojechaliśmy na 15.00  i choć lało porządnie to szybciutko w góry coby "skorzystać"
1,5 h porządnym tempem na górę i 1h z powrotem. Mokra byłam calutka ale szczęśliwa.
I zamiast pójść do pensjonatu zupę przytarganą z domu odgrzać to dałam się namówić kamratom na knajpę, a jak tu w górach pstrąga nie zjeść? No to zjadłam :( tyle mojego, że faktycznie był pyszniutki. Na koniec się uparłam że trening i tak wykonam - rozgrzewka i rozciąganie to pikuś, ale kwadrans na pożyczonym od gaździny rowerze po górskiej drodze wypompował mnie doszczętnie a i zmokłam powtórnie...
Sobota rano - pogoda zadowalająca, więc szybkie dietowe śniadanko, pakowanie sprzętu i na wspin. Boziu jak fajnie mają Ci co blisko skał mieszkają.... Całe szczęście, że była z nami niewspinająca koleżanka, bo byśmy się na ślub spóźnili jak amen w pacierzu. I tak zrezygnowałam z malowania paznokci, a i makijaż był mocno oszczędny. Tylko włosy (moja prywatna duma) ułożyłam jak trzeba, kieckę założyłam i szybko szybko, bo impreza kameralna więc widać jak na dłoni kogo nie ma. Za trzy siadłam w ławkę i podziwiałam Parę Młodą - mają Ci ślubni takie światło w sobie, co na wszystkich spływa. Msza, życzenia i to czego się najbardziej bałam - przyjęcie. Szaman wypiłam, bo lubię a rzadko pijam więc szkoda mi było okazji tracić. Zupę i drugie na początek też zjadłam, bo głodna byłam po wspinie, a wcześniej czasu szkoda było na jedzenie marnować.
I tak tu skubnęłam, tam spróbowałam, tym się z mężem podzieliłam, to zjadłam bo młodzi namawiali - same to pewno też to znacie. I co z tego, że do czwartej ile tylko się dało na parkiecie hasałam (bo też lubię i też rzadko pląsam)  czułam, że jedzenie mam wszędzie, tylko sprawdzałam czy mi uszami nie wychodzi... Oj jestem człowiekiem małej woli oj małej...
Niedziela zaczęła się od śniadanka - albo raczej od obiadu, bo i zupa i grillowana kaszanka, kiełbaska, sałatki  - no takie poprawiny rzec by można. Tu już się lepiej trzymałam, bo się nie nawpierniczałam po kokardę, ale i tak mocno przesadziłam w stosunku do diety. Więc w góry razem z młodymi - 2.5h w górę i 1.5h w dół. Pięknie było ale młodzi musieli wracać, bo uciekali w podróż poślubną. tylko jeszcze obiadek z pozostałymi gośćmi... Weź tu się człowieku karkówce z grilla oprzyj czy zasmażanym burakom - ja nie umiem. Oj jestem człowiekiem małej...
Znajomi, z którymi jesteśmy jednym wozem napierają, coby w poniedziałek wcześnie uderzać z powrotem, ale jak tu gór nie wykorzystać skoro już się jest. Staje na tym, że my na zaledwie 3h wspinu wybijamy, a oni wstaną później i śniadanko niespiesznie zjedzą i nam co przygotują Pakujmy się wieczorem, a poniedziałkowy ranek zgodnie z planem przebiega. Wyjazd. Docieram do domu i na wagę - DWA KG więcej niż przy piątkowym ważeniu. Fakt, że po południu i w ciuchach, ale przeraża perspektywa, że wracam do początku. Zatem najpierw obiadek dietowy, aby go na noc nie wcinać, a zjeść trzeba bo głód zaczyna się odzywać i czas na ogarnięcie domostwa i "uleżenie". Odpalam trening i już widzę, że coś nie halo, bo wcześniej trening trwał ok 40 min a teraz 1.5h Hmmm. Okazało się, że nie tylko rozgrzewka, modelujący i rozciąganie ale też 40 min rowerku !!!Wcześniej było albo modelujący albo Cardio i to 15 min. Ale nic - zaliczam rozgrzewkę i lecę na rower bo jak kolejności nie zmienię to będę musiała po ciemnicy te 40 min pedałować. Wracam i dopiero ciężarki odpracowuję i rozciąganie.
Wtorek. Znowu kicha, bo na urodziny chrześniaka trzeba się wybrać. Śniadanka zgodne z dietą, obiad już nie teges, bo to w gościach - tyle że porcję sobie nałożyłam jak dla ptaszka, tortem się podzieliłam z mężem, dwóm centymetrom szarlotki się nie oparłam no  i dwa kieliszki wina wypiłam. A i 15 orzeszków solonych :(
Mimo to dzisiaj rano 66 więc powrót do wagi z piątku !
Ale zaczynam mieć problem. Wracam ok 17.00 Trening razem z przebraniem, prysznicem i całą resztą teraz zajmuje ok 2h. i to część na powietrzu, więc muszę go zrobić od razu  - za widnego. Gdybym zaczęła od obiadu i odczekała 2h, to już by była 20.00 - trochę za późno na rower czy biegi po lesie. Ale tak to obiad zjadłam dzisiaj o 20.00. niby nic - nie pójdę spać przed 24.00, ale teraz to już na pewno nie ma szans ani na przekąskę ani na kolację. Chyba będzie trzeba treningi na week-end przerzucić, a chciałam tego uniknąć ze względu na częste wyjazdy. Przecież roweru w skały nie zabiorę...
No dosyć tego. Teraz postaram się krócej i systematyczniej.
Pozdrawiam.

  • Bragadino

    Bragadino

    8 czerwca 2012, 12:27

    Podglądałaś !!!!

  • MARCELAAAA

    MARCELAAAA

    7 czerwca 2012, 21:01

    To ja mam nadzieje że ty teraz leżysz dupcią do góry i się relaksujesz:)Bo ja od godziny hi hi nogi na biurku i też laba :)

  • MARCELAAAA

    MARCELAAAA

    7 czerwca 2012, 00:31

    To się napisałaś ja się naczytałam a trzeba było krótko.BYŁO ZAJEBIŚCIE :) Buziaki na dobranoc :)