Nareszcie mogę podjeść trochę warzywek, chociaż dzisiejszy obiad zaliczam do miana katastrof kulinarnych...:(
Najpierw zrobiłam krem pomidorowy, a raczej chciałam zrobić, bo blender wydał ostatnie tchnienie i nie zmiksował pomidorów. Potem okazało się, że doniczkowa bazylia przez noc zwiędła, a raczej się ususzyła. Potem wsypałam za dużo pieprzu cayenne i ostatecznie zupa wyszła za ostra, za grudkowata i ogólnie nie taka:/
Potem zabrałam się za krewetki. Chciałam je zrobić na elektrycznym grillu, ale niestety tu też poniosłam klęskę: panierka się odrywała od każdej sztuki, więc podgrillowałam je w takim stanie, w jakim były pierwotnie, czyli bez żadnej panierki i przypraw. Efekt był opłakany: krewetki zrobiły się gumowate i bez smaku.
Na koniec zrobiłam twaróg ze szczypiorkiem i rzodkiewką. Na szczęście udało mi się nie zepsuć tego "dania", bo byłabym chyba jedyną na świecie osobą, która zepsuła potrawę przez nieumiejętność połączenia składników....
W ostatecznym rozrachunku wyszło na to, że siedziałam przy stole wściekła i głodna... zjadłam zatem po trochu wszystkiego i wciągnęłam dwa serki waniliowe, wodę z cytryną i kubek kawy.
Mam nadzieję, że jutro będzie lepiej:)
Jeśli chodzi o ćwiczenia to po wczorajszych abs'ach okropnie bolą mnie mięśnie brzucha (chociaż w sumie bardziej się z tego cieszę, niż nad tym ubolewam:)
Do jutra:)