Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Wracamy do gry


Może i moja rehabilitacja nie była tak spektakularna jak choćby ta kmicicowa, ale w końcu żaden ze mnie Sienkiewicz. Tym bardziej w kuchni. Dość, że było smacznie i... smacznie. 

Wizualnie mniej więcej trója na szynach. Fasolka uparcie traci kolor. Dlatego zdjęcia nie będzie. Dobry grafik pewnie podciągnąłby to i owo, ale umówmy się - wystarczy mi, że doprowadziłam do ekscytacji swoje kubki smakowe. Oczy dostaną na pocieszenie nowe soczewki i będzie git :)

Chociaż może lepiej niech zostaną w starych. Nie muszą dokładnie widzieć wszystkich przypalonych garnków.

Wracając do wczorajszego obiadu, kluczem do sukcesu okazało się zaufanie do typowej kuchni polskiej. Dlatego wymieniłam skośnookiego kuzyna na rzecz ojczystego przysmaku - kaszy! Dodatkowo, pod koniec duszenia kuraka, wrzuciłam ją na patelnie, razem zresztą z rzeczoną fasolką. Kuraka zresztą też wymieniłam. Z indyka na dorodnego kurczaka. Hodowanego oczywiście na antybiotykach, ale who cares.

Gdy tylko ta fasola nie wykręciła numeru kolorem.
Następnym razem podciągnę ją chyba spożywczym barwnikiem :P

Słyszałam oczywiście, że "aby warzywa nie traciły koloru należy po ugotowaniu przelać je zimną wodą" ale szczerze - nie chce mi się :D W końcu to nie foto story a ja nie mam zamiaru spędzać życia w kuchni.
Na popisywanie przyjdzie czas, jak będę robiła obiad dla teściowej.

Dzień sądu zbliża się wielkimi krokami. Dlatego dziś mam zamiar zostawić nogi na treningu. Tymczasem zmykam wyżywać się na kurczaku po węgiersku.
I marzyc o tokaju...

.