Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Najsilniejsza motywacja na świecie


Odchudzam się od dobrych dwunastu lat, czyli od kiedy odkryłam, że ciało to coś więcej niż tylko pojemnik na mózg. Nagle okazało się, że kształt i rozmiar mają znaczenie dla innych, a mój kształt - byłam dość pulchna od wieloletniego brania rozmaitych lekarstw na astmę, alergie i inne przyjemności, ale nie gruba, przy 55 kg na 160 cm wzrostu - w połączeniu z zadartym nosem i blond włosami generował nieprzychylne przezwiska. Za tym poszły kompleksy, utrata pewności siebie i niechęć wobec własnego ciała. 

Jedzenie stało się pocieszycielem. Było łatwe, przyjemne, a w samotności nie wywoływało wyrzutów i uwag ze strony rodziny.

Sytuacja rodzinna, rozmaite zmiany w życiu, liceum, wreszcie wyrwanie się na wolność i wyjazd na studia do innego miasta - spożywcze rozpasanie, częste wizyty w KFC i przemieszczanie się wszędzie tramwajem - w dniu rozpoczęcia studiów ważyłam już 75 kg, miałam więcej kompleksów niż włosów na głowie i... w efekcie po 5 latach było już 95 kg. W międzyczasie studia skończyłam, zaręczyłam się i zamieszkałam z lubym. Ten stan utrzymywał się aż do tej Wielkanocy. Było kilka prób odchudzania, ale bez przekonania - on mnie kocha, wielbi, waga nie ma znaczenia... Wiecie, to strasznie miłe, ale niesamowicie rozleniwia.

W lutym ogłosiliśmy światu, że się w końcu (po 7 latach!) pobieramy. I właściwie dopiero 6 miesięcy przed ślubem dotarło do mnie, że przecież muszę się wbić w jakąś kieckę, by nie zostać efektownym bezowym torcikiem. Dodam tylko, że zwlekaliśmy między innymi dlatego, że chciałam schudnąć do sukienki... Aż w końcu nadszedł ten moment, że życie na kocią łapę przestało wystarczać.

I w momencie, gdy zaczynałam dietę z Vitalią nieco ponad 2 tygodnie temu, myślałam, że ta kiecka jest najważniejsza. Że muszę koniecznie zrzucić te 40 kilo w pół roku, bo jeśli tego nie zrobię, będę potwornie nieszczęśliwa na własnym weselu.

Po tygodniu diety, gdy zaczęły być widoczne pierwsze efekty, a ja widziałam radość, miłość i podziw w oczach ukochanego, zrozumiałam, że to tak naprawdę nie ma znaczenia. Zupełnie nie jest ważne to, czy schudnę określoną liczbę kilogramów do ślubu, czy kiecka będzie w rozmiarze 38 czy 46. Że ten jeden dzień nie może być celem. 

Tak naprawdę ważne jest to, by żyć pełnią. Bez ograniczeń, które narzuca własne zaniedbane ciało. Żyć pełnią z tą osobą, którą się kocha, w zdrowiu, by to wspólne szczęście trwało wiele lat. By ta ukochana osoba nie musiała wiecznie bać się, że moja otyłość będzie miała bardzo poważne konsekwencje i że straci mnie zbyt szybko.

By mieć siły i zdrowie do kroczenia razem przez życie. Do wychowywania dzieci, o których marzymy. Do zbudowania domu z naszych snów i pielęgnowania upragnionego ogrodu. Do naszych wędrówek po górach, plażach, nieznanych zakątkach. Do nocnych rozmów, wspólnego czytania, spełniania marzeń, realizowania swoich pasji. 

Do tego, by móc dawać z siebie wszystko dla tego drugiego, bo na tym właśnie polega miłość.

  • megan292

    megan292

    26 kwietnia 2015, 01:52

    Dobrze mówisz! Walcz o swoje zdrowie i szczęście.

    • Chmurna

      Chmurna

      30 kwietnia 2015, 08:23

      dzięki! :)

  • 14chochol

    14chochol

    25 kwietnia 2015, 15:25

    Tak pieknie to ujelas, ze az sie wzruszylam

  • 14chochol

    14chochol

    25 kwietnia 2015, 15:23

    Komentarz został usunięty

  • marchew1988

    marchew1988

    25 kwietnia 2015, 11:54

    Życzę Ci spełnienia się w tym wszystkim :) dasz radę :) powodzenia

    • Chmurna

      Chmurna

      25 kwietnia 2015, 12:14

      dzięki :)