Po powrocie ze stolicy obowiązkowo stanęłam na wadze i jak zobaczyłam wzrost o ileś tam dziesiątych, to rzekłam do swego (krnąbrnego) organizmu: "Skoro, ty tak, to ja ci pokaże" i pochłonęłam kilka garści słonych orzeszków, dwie pajdy chleba z pastą z łososia i tuńczyka...więcej grzechów nie pamiętam, a dzisiaj po krótkim buncie wróciłam do limitu i o dziwo waga ponownie wskazuje 67 kilo. Ja tam już ni w ząb nie kumam o co biega, ale chyba nie muszę...skoro stan jest (przynajmniej) stabilny.
Dzisiejszy jadłospis:
I Śniadanie: kawa bez cukru (500ml), chleb razowy żytni ze śliwką (2 kromki), pasta kanapkowa sojowa a'la paprykarz (30g), jabłko (150g), pomidor (200g)
II Śniadanie: maślanka 0,5% tł. (200ml), mandarynka (50g)
Obiad: buraki z cebulą (150g), kotlet z piersi kurczaka smażony soute (50g), barszcz czerwony (200g)
Podwieczorek: Jogobella Light z ananasem (150g), gruszka (100g), marchewka (75g)
Kolacja: chleb razowy żytni ze śliwką (2 kromki), serek wiejski lekki 3% tł. (150g), jabłko (150g), rzodkiewka (75g)
A po zliczeniu wyszło 1173 kalorie, czyli wszystko w porządeczku, rączka na pulsie etc. ;)