Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
[50.] ĆWIERĆ METEK

Może nie do końca ćwierć, chociaż z drugiej strony zazwyczaj i tak robię więcej powtórzeń (z obawy, iż za mało zrobię), więc... Otóż dzisiaj mija moja mała (jak to napisać) "dnica(?)" z panem Weiderem, czyli równe dziesięć dni. Bez ściemy, bez oszukiwania...

Zwiększyłam też ilość minut dziennej gimnastyki z 30. do 40. (zazwyczaj plus jakieś pięć do dziesięciu minut). Moje ciało (na szczęście) jeszcze pamięta ten najintensywniejszy okres mojego życia, kiedy to sześć dni w tygodniu pędziłam na trening, siłownie i basen (plus ćwiczenia własne w domu). Chcę do tego wrócić. Może już nie w takim wymiarze, co kiedyś, ale przynajmniej w części. I tak sobie myślę, jak strasznie się zapuściłam od tamtego czasu. Jedyne co przychodzi mi do głowy, to słowo "masakra".

Waga zalicza wahnięcia (niewielkie) od 0,2 do 0,5 kg. Muszę rzadziej na nią wchodzić. Wyznaczyć jeden konkretny dzień i tego się trzymać, bo tylko załamać się można patrząc na tego elektronicznego "potwora" (przyjaciółką ją nazwę w momencie, gdy zacznie wskazywać poniżej 60 kg, czyli daleka droga do tego).

Nie objadam się. Staram się, aby zarówno ćwiczenia, jak i nowy sposób odżywiania stały się nawykiem podobnym do mycia zębów (wiem, co mówię. Dentysta ostatnio zabronił mi je szczotkować przez dwa dni. Czułam się wtedy, delikatnie pisząc, nieswojo.)

Czuję się jakbym wracała do starej miłości, a po okresie wakacyjnym...