Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
[56.] PUCHNĘ?

Rano wyjazd do Poznania. Aby zaliczyć 15 dzień z panem Weiderem, wstałam półgodziny wcześniej. Dopiero po wykonaniu całej szóstki wzięłam się za przygotowania do wyjazdu. Żeby nie było, spokojnie zdążyłam na pociąg.

 Początkowo planowałam nie wykonywać codziennego zestawu ćwiczeń na newralgiczne części ciała, ale skoro wróciłam wcześniej, to nie widziałam jakichkolwiek przeciwwskazań (no może oprócz jednego "malutkiego". O tym jednak później.).

Mój wrodzony masochizm podpowiedział mi, że warto stanąć na wadze. Długo nie rozważając owej myśli wyjęłam elektronicznego potwora i uczyniłam to co głos w mej główce zaproponował. I to był błąd. Okazało się, że waga przez noc ani drgnęła.

Nie rozumiem takowego stanu rzeczy, bo przecież się nie objadam (dzisiaj, dosłownie przed chwilą, wepchałam w siebie tosta z serem, szynką, ogórkiem i pomidorem, oprócz tego chipsy prosto z pieca i pepsi Twist. Dokładnie tak, dzisiaj to się akurat obżarłam.). Nie ukrywam, że zdarzają mi się  małe (i te większe też) grzeszki, ale bez przegięć. Przecież spalam w ciągu dnia sporą ilość kalorii.  Tyję od powietrza czy co?

Jeśli tak dalej pójdzie to za tydzień (może dwa, przy takim tempie) ujrzę 8 na przedzie...i nie jest to wyolbrzymianie problemu. Na dodatek boli mnie kolano. Przeforsowałam je podczas wczorajszego skakania. Niby tych podskoków nie było wiele, ale nie oszukujmy się mój organizm nie jest (jeszcze) przyzwyczajony do takiej aktywności i obciążenia. Bo czym tak na prawdę są te dwa tygodnie (z malutkim, wręcz mikroskopijnym hakiem) w porównaniu do ponad rocznego bezruchu (z krótkotrwałymi zrywami).

Po powrocie do Wrocławia kupiłam opaskę na kolano, aby je stabilizować i zmniejszyć ból. Nie chcę rezygnować z ćwiczeń, zwłaszcza teraz gdy stały się one codziennym nawykiem.