Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Trzydniowa porażka zakończona finalnym obrzydliwym
ciastkiem...


Kurczę... Wystarczy parę dni się zaniedbać w zdrowym jedzeniu (trzy dni dosłownie!), żeby ta małpa jedna - waga - pokazała więcej. Ważyłam już takie piękne 80,5... A tymczasem dziś rano cóż widzę??? 81,9 (!!!) No i, ja się pytam, co to ma być?
Owszem, we wtorek byłam z koleżanką na pogaduchach, i wzięłam sobie talerz owoców, gdyż nic innego nie było dla mojego menu. Ominęłam zgrabnie wszystkie lody, wszystkie puchary lodowe i ciastka... Wypiłam tylko kawę latte (owszem, z cukrem, bo już mnie szlag trafiał, że sobie wszystkiego odmawiam), no i ten talerz owoców... Nie powiem. Talerzysko to było, a nie talerz - 700 gram. No ale obiadu nie jadłam, to musiałam czymś zapchać żołądek, nie?
No i od tego dnia.. cóż. W dniu następnym pojechałam do kolegi razem popracować nad tłumaczeniem. A że zapowiedział mi on, że żadnego tam obiadu gotować nie będzie, to kupiłam w Biedronce tortillę (taką na tacce, pakowaną po 2 sztuki), do zjedzenia na zimno lub ciepło... z kurczakiem. Zanim jeszcze do kolegi dotarłam, to tę tortillę - sztuk dwie - pożarłam, idąc na przystanku, bo okropnie byłam głodna. A potem co??? Ja się patrzę na opakowanie, a tam taka tortilla, taka maleńka tortilleczka ma ok 300 kcal! Myślę sobie - osz w mordę! To ja tak leciutko 600 kcal. wsunęłam?? A wcale nie byłam jakaś super najedzona. Mówię wam, dziewczyny, omijajcie tortille z Biedronki szerokim łukiem! ;-)
Po dotarciu do domu kolegi byłam nadal lekko głodna, a że zakupił on bułki, masło i ser żółty, to oczywiście wsunęłam jeszcze tę bułkę w wiadomy sposób przyozdobioną, po czym poprawiłam sokiem pomarańczowym z kartonika, oraz owocami - takie tam, winogrona, pomarańcze...  dopiero był mój brzuszek mile najedzony... Gorzej na duszy się zrobiło, jak sobie o diecie pomyślałam... No nie powiem,,, lekko mi si zrobiło na tej duszy niepokojąco...
A wczoraj to już poleciałam po bandzie, no! Mama zrobiła takie fajne klopsiki z wołowiny... zjadłam 3... cholera.. a potem poprawiłam kapustą z kaszą pęczak, dwiema kawami... A! No i słodkimi sokami w kinie - bo w kinie byłam wczoraj wieczorem.. 
No i się moja waga zbuntowała dziś rano. Wchodzę, patrzę i oczom nie wierzę.. 81,9 Kuźwa! Czy aby nie a dużo, na to moje jedzenie? Owszem... nie uważałam.. owszem... jadłam głupio, ale toć to nie były same jakieś fastfoody, pizze.. nawet nie słodycze.. Dlatego doznałam szoku. I chyba dlatego dziś rano zaliczyłam stan pod tytułem "wszystko mi jedno".. i idąc do pracy kupiłam sobie obrzydliwie słodką (jak się potem okazało) kawę smakową w Coffee Heaven.. oraz.. uwaga... CIASTKO czekoladowe.. takie okrągłe, płaskie, jak spodek.. z kawałkami białej czekolady... Moja wola gdzieś sobie poszła całkiem na ten moment.. Ale wiecie co?? Wcale mi nie smakowało szczególnie ani to ciastko, ani kawa.. Za słodkie były i w ogóle.. Mój kac moralny sięgnął po tym dna.. Które było baaardzo głębokie.. Więc... pomyślałam.. trza brać tyłek w troki, nie? 
Wypiłam dziś ze 3 litry wody mineralnej i byłam na siłce.. z dobra godzinę.. Mam nadzieję, że chociaż tę słodką kawę i ciastko spaliłam... I już jestem grzeczna.. obiecuję! Poza tym dostałam dziś wypłatę i nakupiłam całą lodówkę zdrowego żarcia! Już jestem na dobrych torach! Buziaki dla was!