Już drugi tydzień idzie kiedy nie ćwiczę w ogóle. Jedna wielka, totalna masakra. Waga po świętach w górę nie poszła jak już wcześniej pisałam. W zeszłą sobotę było 79 kg, wczoraj zaś pojechaliśmy w gościnę i wpadły dwie kanapki z domową wędzonką i dwa kawałki ciasta "leśny mech". Ciągnie mnie na słodkie jak cholera. Przez pierwsze dwa miesiące o ciągotach do słodyczy nie było mowy, nie wiem co mi się stało.
Z dietetycznymi daniami krucho. Środa, czwartek, piątek i dzisiaj były tymi dniami co obiad musiał być treściwy. Mieliśmy trzech pracowników co nam dach na budynku gospodarczym wymieniali. Nawet nie miałam czasu zrobić sobie oddzielnie obiadu bo od 10.00 przy garach non stop. Posiłkuje się jedynie dietetycznym gyrosem z makaronem.
Dzisiaj na szczęście już prace skończone i od jutra obiady już normalne będą.
Jest 19.20 a ja podwieczorek dopiero zjadam, który zostanie chyba moją kolacją.
Cóż tu więcej pisać. Muszę sobie sama kopa w dupę zasadzić. :P
Pozdrawiam.
jamarja
25 kwietnia 2017, 10:25U siebie obserwuję to samo. Po paru miesiącach diety może przyjść takie rozprężenie, tym bardziej, że w czasie świąt przypomniałyśmy sobie pyszne smaki. Ale trzeba się zebrać do kupy i wrócić na dawne tory. Najlepiej wrócić do jakiegoś porannego nawyku, który kojarzy się z dietą np. picie wody z rana, podobne śniadania (u mnie owsianka z bananem) itp. U mnie to działa, bo ustawia cały dzień i szybko się wchodzi w dawne ramy. Powodzenia :)