Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Radujcie się! Zwycięstwo!


"Radujcie się! Zwycięstwo" - krzyczał 2 500 lat temu Filipides. I ja krzyczałem tak w niedzielę na mecie maratonu. Ale gorzkie to było zwycięstowo.

 

Do Wrocławia pojechałem w bardzo bojowym nastroju. Czułem się bardzo mocny. Intensywne treningi w lecie. Maraton zweryfikował moje możliwości.

 

Planowałem czas między 4:30 a 4:40. Choć tak naprawdę liczyłem na 4:30. Czułem "moc w nogach". Zabrakło mocnej głowy. Chciałem biec "Galloway''em" z przerwami na marsz po każdych 5km.
Na każdym punkcie odżywczym planowałem 2 minutowy marsz. Tempo biegu nieco przed peacemarkerem na 4:30. Tak aby na punktach odżywczych grupa 4:30 mnie doganiała podczas mojego marszu.

 

Start. Czuję siłe w nogach. Ale szybko zaczyna się ból w udach. Już około 5 km czuję ukłucia "szpilek". Za szybko.


Biegniemy. Sępolno. Tu mieszkałem na 1 i 2 roku. Trasa autobusu 145. Nim dojeżdżałem na Polibudę. Pętla tramwajowa na Biskupinie. Powroty nocnymi tramwajami. Akademiki TK-i.
Ogród Zoologiczny, Most Zwierzyniecki. POLITECHNIKA. 5 lat studiów. Stołówka. Budynek Główny. Studium Języków Obcych. Już Most Grunwaldzki i Urząd Wojewódzki. Przebiegamy przez bramę Uniwersytetu.
Rynek. Plac Solny. Z przeciwka ktoś biegnie "pod prąd". Na placu Solnym kupił różę i biegnie z nią jak z pochodnią. Wraca na rynek i wręcza róże dopingującej go kobiecie. Dostają ogromne brawa.


Biegnę - mój plan działa. KRZYKI. Tu mieszkał Marek. Biegniemy. Grabiszyńska. PILCZYCE. Nie znam tej dzielnicy.

 

Biegnę. Po tym jak na 20 km przeszedłem do marszu i doszła mnie grupa 4:30 nie udało mi się już pobiec do przodu. Na półmetku 2:17:34.
Nieźle. Wiadukty - biegnie mi się coraz trudniej. Do 30 km jakoś się trzymam. Potem kryzys. Coraz ciężej. Marsz na punkcie odżywczym 30 km jest znacznie dłuższy niż 3 minuty. Nie jestem w stanie wrócić do biegu.
Idę kilometr. Biegnę kilometr. Kilometr marszu i kilometr biegu.

 

Mijam Kozanów. Tu mieszkałem na 5 roku. Jak to daleko od Politechniki? A przecież Stadion Olimpijski jest dużo dalej. Maszeruję i biegnę na zmianę. Przez pewien czas maszeruję/biegnę z Józefem Żukiem (lat 70 - wszystko do wyczytania na koszulce).
Przemieszczamy się razem, raz ja z przodu, raz on. W pewnym  momencie on podbiega do grupy "młodziezy starszej" siedzącej na schodach i pijącej piwo. Dajcie łyka. Pociąga z butelki i wyrywa do przodu. Zostałem z tyłu.(Józef Żuk był na mecie 15 minut przede mną). Maszeruję. Punkt odświeżania na 32,5 km. Leszek robi mi zdjęcie nad miską z wodą. Po drugiej stronie Marek i Ania. "Wyglądasz na zmęczonego".
Jestem zmęczony. Bardzo zmęczony. A przede mną jeszcze dycha. Maszeruję. Maszeruję.

 

KARŁOWICE. Ulica Wincentego Pola. Tu mieszkał Jarek. Pamiętam jak jechałem do niego autobusem z pętli na Sępolnie. Autobus jechał tak długo, przez jakieś obrzeża miasta, potem przez pętle na Kramera..
A ja mam tam dotrzeć. Maszeruję. Mijam Kromera. Maszeruję. Mosty Warszawskie. Kiedyś przeszedłem przez nie po łuku mostu. To betonowa ścieżka, o szerokosci ok 1 metra, wznosząca się kilkanaście metrów nad poziomem asfaltu.


Maszeruję. Brama Stadionu. Ostatnia prosta - 400 metrów. Biegnę. A więc miałem rezerwę. Kibicują mi Marcin, Gosia i Aga. Mijam metę.

 

Krzyczę: "Radujcie się! Zwycięstwo!". Ktoś z obsługi pyta się zdziwiony: "Czy wszystko w porządku?". Tak w porządku. Nie umarłem jak Filipides. Żyję.
Czas 5:09:34. Słabo. Ale dotarłem do mety.

 

Po kilku minutach idę dopingować następnym. Biegną, zmęczeni. Maszerują. Biję im brawo. Wiem, ile ich to kosztuje wysiłku. Resztkami sił starają mi się podziękować za doping, uśmiechem, ruchem dłoni. Wiem jakie to ciężkie.


Biegną:

-Starszy biegacz i taka sama starsza biegaczka.

-Młoda (i bardzo ładna) dziewczyna.

-Potężnie zbudowany młody mężczyzna.

-Kuśtyka biegacz  ok 40-tki.

-Biegnie starszy Pan w jasnej koszulce z pakietu startowego. Na piersiach plamy krwi. Z prawej strony krwawa smuga ciągnie się przez całą długość koszulki.
Otarł sobie piersi do krwi. Wiem jak to boli - kiedyś i mnie to spotkało. A on biegnie.

-Biegnie Gaba, Krzyczę "Radujcie się! Zwyciestwo". Ledwie mnie zauważa tak jest zmeczona.

-Kolejni biegacze i biegaczki.

-Ojciec, który przebył całą trasę z synem w wózku.

-Sheng - krzyczę "Raduj się! Zwycięstwo". Odpowiada mi zmęczonym uśmiechem i biegnie do mety.

-Biegną następni.

Zbliża się koniec regulaminowego czasu. Ostatni biegacze. Zdążą, czy nie?
Ostatnia prosta. Młody chłopak. Zdąży. Starszy Pan. Ledwie biegnie. Została minuta, a on tak daleko.  
Moja głowa pracuje jak u kibica na meczu tenisowym. Lewo - biegacz. Prawo - zegar. Nie zdąży. Porusza sie tak powoli, a sekundy lecą tak szybko.
Gdy jest jakieś 50 metrów od mety zauważa zegar. 5:59:45.  Zrywa się do biegu. Kilkadziesiąt osób, które jeszcze jest przy mecie krzyczy. On nie biegnie -on pędzi.
Krzyczymy i bijemy brawo. Wpada na metę w ostatniej sekundzie. Hurra! Ogromna jest radośc kibiców.

 

A potem czekanie na losowanie samochodu i odpoczynek. Do domu wracam dopiero w poniedziałek. Z "wymęczonym" medalem i bolącymi nogami.


Wiem już znacznie więcej o sobie. Wiem więcej o maratonie. Kiedyś znowu się spotkamy.

  • zmiana2010

    zmiana2010

    14 września 2010, 11:41

    Gratuluję.Jesteś wielki!Przebiegleś nie tylko maraton , ale wygrales ze swoimi slabościami.Teraz możez wierzyć, ze nie ma dla Ciebie rzeczy niemożliwych.Pozdrawiam:)