Ostatnio dodane zdjęcia

Ulubione

Sylwetka

Poprzednia Początkowa sylwetka
Obecna Obecna sylwetka
Cel Mój cel

O mnie

Siedzę przy komputerze i zarabiam na życie. A tyłek rośnie. Więc trzeba się było wziąć za siebie. Na razie ponad 30 kg mniej. Kilka biegów ulicznych (w tym maraton) za mną.. W czasie wolnym zajmuję się "suworologią": www.suworow.pl

Informacje o pamiętniku:

Odwiedzin: 100275
Komentarzy: 359
Założony: 29 kwietnia 2009
Ostatni wpis: 19 września 2014

Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Gerhard1977

mężczyzna, 47 lat, Kolbuszowa

179 cm, 102.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

19 września 2014 , Komentarze (1)

Jeszcze jeden dzień w pracy i wyjeżdżamy na ryby. Tym razem nie jest to wyprawa, podczas której: "nie wracamy, aż we czwartek, zapuszczamy się pod Warkę". Wyjeżdżamy na trochę dłużej i trochę dalej. Przed nami tygodniowy wyjazd do środkowej Szwecji.

My - to znaczy ja z Ojcem. Od dwudziestu lat planowaliśmy ten wyjazd. Zawsze było "coś co przeszkadzało". Ale po dwudziestu latach - jedziemy. Co ciekawe - ostatnio wędkowałem też jakieś 20 lat temu. Zdałem egzamin na młodzieżową kartę wędkarską, odebrałem ją, pojechałem kilka razy nad wodę z kijkami, zgubiłem kartę i moja przygoda z wędkarstwem się skończyła.

Trochę przeraża droga. Bus do Krakowa, autobus do Wrocławia, samochód do Świnoujścia, prom do Ystad i jeszcze 500 km po Szwecji.

Planujemy zatrzymać się w niewielkiej miejscowości Filipstad (pomimo "stad" w nazwie dawno straciła prawa miejskie). W folderach turystycznych piszą "środek Szwecji", ale jet to też "środek niczego". W gminie Filipstad jest ponad 400 jezior, o łączniej powierzchni ponad 150 km2. Do tego lasy i niewielka liczba mieszkańców.
Idealne warunki "na ryby i na grzyby". "Na lwyby - nie". Ale są za to wilki (wilk jest symbolem Varmlandu) i zdarzają się niedźwiedzie.     

Mamy zamiar wrócić (niezjedzeni) w następny poniedziałek.

25 sierpnia 2014 , Skomentuj

Jadąc do pracy minąłem dzisiaj kilkunastu rowerzystów. W kaskach, na porządnych rowerach, z numerami startowymi. Jechali niezbyt szybko, w niewielkich 2-4 osobowych grupkach.

Coś mi zaświtało w głowie. Sprawdziłem. Tak - to uczestnicy wyścigu Świnoujście-Ustrzyki (Bałtyk-Bieszczdy). Wystartowali w piątek po południu - a dzisiaj rano dojeżdżali do Rzeszowa...

22 lipca 2014 , Komentarze (1)

W rodzinnej wiosce wydarzyło się coś niecodziennego. Na drzewie ktoś wywiesił kartkę: "ZAWODY BIEGOWE - ZAVODY W BEHU" i drobniejszymi literami "Prosimy nie zrywać czerwonych taśm" oraz "Dolnośląski Festiwal Biegów Górskich". Nie słyszałem wcześniej o tym festiwalu. Sprawdziłem w internecie. Kilka tras, wśród nich Bieg 7 Szczytów - 240 km wokół Ziemi Kłodzkiej. Lądek Zdrój - Kudowa Zdrój - Lądek. Sprawdzam dalej. W Wilkanowie (gdzie mieszkają moi Rodzice) będzie mniej więcej sześćdziesiąty kilometr biegu. Uczestnicy, w zależności od tempa, będą biec i maszerować pomiędzy północą a godziną siódmą rano.

Tu ważna dygresja: Zawsze uważałem, że najpiękniejsze góry to moje rodzinne Sudety. Dlatego gdy tylko mam okazję jadę do moich rodziców i do gór wśród których dorastałem. Śnieżnik, Góra Igliczna z sanktuarium Matki Boskiej Śnieżnej, Góry Bystrzyckie z długim grzbietem Jagodnej. Nieco dalej są Góry Orlickie z setkami czechosłowackich schronów z lat 1936-1938. Piękne uzdrowiska Ziemi Kłodzkiej, wśród nich Lądek Zdrój, Długopole (od domu moich rodziców to tylko kilka kilometrów przez pola) i Kudowa. Kilka kilometrów od Kudowy znajdują się fantastycznie ukształtowane Góry Stołowe z labiryntami Strzelińca Wielkiego i Błędnych Skał (to tam kręcono niektóre sceny z Opowieści z Narnii).

Sprawdzam trasę podaną na stronie Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich. Znam te góry. Nie wszystkie – gdy mieszkałem w Wilkanowie byłem ograniczony odległością marszu, dojazdem rowerem i komunikacją publiczna. Ale odcinek od Śnieżnika do granicy z Czechami w Mostowicach to „moje góry”. Znam tam szlaki turystyczne, drogi, dróżki, ścieżki i skróty. Dla mnie to dziesiątki wycieczek górskich, wyjazdów indywidualnych i rodzinnych, wypraw rowerowych i treningów biegowych, dwukrotny start w Mistrzostwach Polski w Biegu Górskim. Na Jagodną wybrałem się kiedyś piechotą na jagody (3h marszu tam, 2,5h z powrotem z wiadrem jagód). W Mostowicach, na wakacjach, swego czasu przez 2 tygodnie pasłem krowy (90 sztuk) . Pilnowałem aby krowy nie wchodziły do lasu i nie przeszły na czeską stronę rzeki. A trasa biegu wiedzie dokładnie pomiędzy dawnymi pastwiskami, prosto do granicy…

A to tylko kawałek trasy Biegu 7 Szczytów. Ale dla mnie najważniejszy. Najbliższy.

Postanawiam kibicować tym, którzy podjęli się tego niezwykłego wyzwania. Wiem co to znaczy przebiec maraton. Wiem jak piękne są te góry. Ale SZEŚĆ maratonów po tych górach to jest dla mnie coś trudnego do wyobrażenia.

Najszybszych biegaczy pomijam – poradzą sobie bez mojego dopingu. Budzę się o 3.00, ubieram biegowe buty, lampkę czołówkę i wychodzę przed dom. Ciemna noc, samochód terenowy i kamery. Akurat pod domem rodziców organizatorzy postanowili filmować uczestników. Od organizatorów dowiaduję się, że wystartowało 150 osób, ale Wilkanów minęło na razie kilku. Po chwili pojawiają się pierwsi biegacze. Fotografuję, pozdrawiam ich, idę lub biegnę z nimi po kilkaset metrów w kierunku Długopola. Potem życzę im powodzenia i wracam. Po kilku minutach pojawiają się następni i znowu przemieszczam się z nimi. Znowu robię zdjęcia i znowu „Powodzenia na trasie”. Powtarzam ten cykl wielokrotnie. Jeden z biegaczy zadaje mi pytanie: „Dlaczego wstałem o 3 rano?”. I sam odpowiada „Przyznaj się, chciałeś zobaczyć jak wyglądają ci, którzy startują na 240 km”.

Przyznaję się tutaj: „TAK, Chciałem zobaczyć jak wyglądają Ci, co biegają 240 km”


W końcu z jedną z grup docieram do drogi Bystrzyca-Boboszów. Ciągle jest ciemno. I ciągle pojawiają się nowe osoby. Pytają się mnie „Jak daleko do przepaku”. I tutaj wprowadzam ich w błąd. Odpowiadam, że blisko, jakieś dwa i pół kilometra. Tylko, że jest to odległość do stacji w Długopolu i to na dodatek „skrótami”, które dla mnie są oczywiste. Rzeczywista trasa ma około 4 km, co kilka godzin później będzie mi wypomniane. Serdecznie chciałbym tu wszystkich oszukanych przeze mnie przeprosić.

Z każdym kolejnym biegaczem lub grupą robi się coraz jaśniej. Kilka minut przed piątą rano na skrzyżowaniu pojawia się znajoma osoba. To Radek Ertel, którego miesiąc temu nie poznałem kibicując na Biegu Rzeźnika. Tym razem rozpoznaję go bez problemu. Razem z nim i jego kolegą biegnę i maszeruję przez kilkadziesiąt minut w kierunku Długopola. Orientuję się przy tym, że te 2,5 km to zaniżona wartość. Robię im kilkanaście zdjęć i doprowadzam ich do stacji kolejowej w Długopolu. Tam zawracam w kierunku Wilkanowa i fotografuję kolejnych biegaczy. A słońce w tym czasie podniosło się znad gór i świeci mi w oczy. Tym razem podaje już rzeczywisty czas jaki zajął mi marsz od stacji. A z przeciwka wciąż pojawiają się nowi zawodnicy. Kilkanaście minut przed siódmą mijam ostatnią grupkę. Był to dla mnie fantastyczny czas, gdy z każdym kolejnym, pojawiającym się biegaczem czerń nocy przechodziła stopniowo w oślepiające słońce poranka.

Wracam do domu. Z pokoju przychodzi mój synek i mówi z wyrzutem: „Tata, ja chciałem kibicować, dlaczego mnie nie obudziłeś?”- „Dalej chcesz kibicować?” - „Tak” – „Ubieraj się szybko, a ja przygotuję bułki na drogę i pojedziemy dopingować”.

Po chwili mały jest ubrany, bułki i woda w plecaku, a my w drodze do Schroniska Jagodna, gdzie mieścił się kolejny przepak (80km). Jesteśmy tam kilka minut po 8 rano. Tutaj przepraszam tych, którym podałem błędną informację kilka godzin wcześniej. Z synem wychodzimy na szlak. A od strony masywu Jagodnej nadchodzą i nadbiegają ci, których mijałem między Wilkanowem a Długopolem. Razem z synem robimy kolejne zdjęcia. Wracamy do schroniska i jedziemy na kilka minut na graniczny most w Mostowicach. Po raz kolejny wspominam w myślach jak pasałem tam krowy. Robimy kolejne zdjęcia i wracamy. Zatrzymuję się jeszcze kilka razy w lesie aby fotografować biegaczy, którzy na tym odcinku idą wzdłuż drogi asfaltowej. Pozdrawiam ich po raz kolejny i ponownie życzę im powodzenia.

Z synem wracam do domu, biorę kąpiel i kładę się spać na jakieś półtorej godziny. Mam w końcu zarwaną noc i ok 20 km marszobiegu w nogach. Budzę się około 14. Jest ogromy upał. Razem z całą rodziną wybieramy się na basen do Międzylesia. Chłodna woda w basenie niesie ukojenie i chroni przed prażącym słońcem.

Tylko w mojej głowie cały czas coś krzyczało, że ja wstałem o 3 w nocy, a Oni wystartowali dzień wcześniej o 18 i biegli/maszerowali przez całą noc. Gdy ja położyłem się około południa – Oni ciągle byli na trasie. Gdy ja wstałem i pojechałem na basen – Oni ciągle poruszają się w tym upale. I jeszcze ta świadomość, że gdy ja się położę spać, to Oni ciągle będą maszerować. Przed Nimi jeszcze kolejna noc i kolejny poranek…

A tutaj w nagrodę za dotarcie, do końca mojej relacji galeria zdjęć z drogi Wilkanów-Długopole, z Jagodnej i Mostowic

21 czerwca 2014 , Skomentuj

Sam w tym nie widzę wielkiej logiki. Jechać samochodem 9 godzin z dzieciakami, tylko po to by przez 3 godziny dopingować innym. A jednak bardzo chciałem tam być i bardzo jestem z tego wyjazdu zadowolony.

Wyjechaliśmy o 10 rano. Google wskazywało na trzy godziny jazdy w jedną stronę. Z dzieciakami, posiłkiem i ostrożną jazdą wyszło cztery i pół. Zaparkowaliśmy w Berehach Górnych. Szybko minęliśmy przepak i ruszyliśmy pod prąd Rzeźnika. Córka zabrała mi aparat i starała się (z różnym skutkiem) robić zdjęcia schodzącym z góry zawodnikom.

Powoli wchodziliśmy coraz wyżej, starając się przy tym nie blokować drogi biegaczom. Staraliśmy się dopingować ich. Na "schodach" podziwiałem ich za każdy kolejny stopień. Wiem jak bolą zwykłe schody po maratonie. Jak bolą bieszczadzkie stopnie po siedemdziesięciu kilometrach marszobiegu domyślam się po minach biegaczy. Razem z dzieciakami klaskamy wszystkim. Jeden z biegaczy mnie rozpoznaje. Niestety ja nie wiem kto to. To znajomy z Rudawy, Radek E. Przepraszam Radku - ale zupełnie nie mam pamięci do twarzy.

Od pewnego momentu zaczynamy z dzieciakami śpiewać: "Rzeźnik, OTK Rzeźnik". Gaba K. miała rację - najtrudniej zacząć kibicować. Człowiek się martwi, że zrobi z siebie dziwadło. Jak już się zacznie to jest prościej: "W dolinę, ku mecie, medal co tam czeka najdroższy na świecie". Z góry schodzą kolejni zawodnicy. A my wychodzimy ponad drzewa i przed nami otwierają się połoniny. "Biegniemy parami, bo samemu żal, cieszyć się urodą tych bieszczadzkich hal".

Mijamy "Chatkę Puchatka". Ciągle jeszcze z przeciwka pojawiają się zawodnicy. Po kilkuset metrach spotykamy Truskawkę. Jej twarz jest szara. "Wojtek mam dość". Wygląda na wyczerpaną. Próbuję ją zachęcać do dalszej drogi, proponuję ciasto/wodę/cole. "Nie dam rady, żołądek nie trawi". Próbuję małej manipulacji, proszę dzieciaki aby podbiegły i powiedziały "Ciocia, dasz radę". Dzieciaki nie chcą współpracować, zaczynają się zastanawiać (głośno): "A dlaczego?", "A ta Pani to nasza Ciocia?", "A o co chodzi?". Ponownie zrównujemy się z T. Jej partner parska śmiechem słysząc moją rozmowę z dzieciakami. Pomimo zmęczenia T. szybko wyprzedza nas na podejściu do Chatki. To dobrze, że jest w stanie wyprzedzić moje dzieciaki. Krzyczę za nimi: "W dolinę, ku mecie, przed zachodem słońca będziecie tam przecież".

Zawracamy. Schodzimy w dół. Tym razem wyprzedzają nas już tylko nieliczni zawodnicy. Zbliża się godzina siedemnasta - termin zamknięcia przepaku nr.4. Niektórzy jeszcze walczą. Inni rezygnują. Kilka minut po 17 mijamy parę biegaczy siedzącą obok szlaku. "Już dalej się nie dało. Od 10 kilometra z kontuzją. W Cisnej mieliśmy jeszcze dobry czas, w Smereku pół godziny do limitu...". Gratuluję im dotarcia do tego miejsca. Z dzieciakami siadamy na chwilę obok i częstujemy ich urodzinowym ciastem przywiezionym z Kolbuszowej.

Ruszamy dalej. Po kilkunastu minutach ponownie mijamy przepak. Tym razem pusty. Tylko organizatorzy, ratownicy medyczni i dwójka zawodników, którzy tutaj musieli zakończyć bieg. Choć na ścieżce, po drugiej stronie asfaltu, widzę jeszcze dwie osoby wyruszające na Połoninę Caryńską.

Wsiadamy w samochód i na dziesiątą wieczorem wracamy do domu. Dzieciaki wyjątkowo marudne, za to w domu padają jak kłody.

18 czerwca 2014 , Komentarze (1)

Półgodzinnym truchtaniem pożegnałem się z Parkiem Arkadia. Zdążyłem się też spakować. Cały mój warszawski dobytek władowałem do plecaka. Fakt - do dużego plecaka. 3 książki w torbie od laptopa.

Przede mną ostatni dzień u klienta. Także przede mną: wypełnienie obiegówki, wysłanie monitora do biura w Rzeszowa, zdanie karty kodowej, przekonanie strażników/działu IT, że komputer spisany podczas inwentaryzacji to nie jest ich komputer tylko mój.

Potem 5-6 godzin w autobusie.

Jutro procesja i impreza urodzinowa synka.

...a pojutrze rano wsadzam dzieciaki do samochodu i jedziemy w Bieszczady. Kibicować Truskawie i reszcie: "W dolinę, ku mecie! Przed zachodem słońca będziecie tam przecież"

17 czerwca 2014 , Komentarze (4)

Powoli kończę projekt w Warszawie. Jutro ostatnie bieganie w parku :) Potem przenoszę się (zawodowo) do biura w Rzeszowie. Dziwna sprawa - z nową firmą współpracuję od 4 miesięcy, a niemal nikogo nie znam.

W weekend miałem okazje to nieco zmienić. W stadninie koni pod Rzeszowem odbyła się impreza integracyjna - Piknik Rodzinny. Doskonała okazja do zapoznania się z ludźmi z którymi będę pracował. Wybraliśmy się całą rodziną i wszystko (zabawy, gry, ośrodek, konkursy, kuchnia, towarzystwo) nam się podobało.

Jednak moim głównym celem było poznanie nowych współpracowników. Podczas jednego z konkursów podszedłem do osoby, która stała trochę z boku i wydawała mi się jeszcze bardziej zagubiona towarzysko niż ja. Mężczyzna niezobowiązująco pochwalił żurek i zaproponował mi spróbowanie go. Odpowiedziałem, że dziękuje, chciałbym raczej poznać współpracowników, bo "dziwna sprawa: od 4 miesięcy pracuję z Wami, ale nikogo nie znam. Pracuję w siedzibie klienta w Warszawie, ale na dniach będę się przenosił do biura w Rzeszowie i dlatego chciałbym poznać pracowników Tej Firmy".

Ujrzałem błysk w jego oku i mężczyzna wyciągnął do mnie rękę:
"Rafał S. - Prezes Tej Firmy"

2 czerwca 2014 , Komentarze (2)

Od kilku miesięcy dni robocze spędzam w Warszawie. W każdą niedzielę wieczorem wsiadam do autobusu jadącego tam, a w piątkowe popołudnia wracam do domu. Z wielkim plecakiem. Klasyczny słoik.

W stolicy pracuję dla firmy S., przygotowując projekt dla banku A. W ostatni piątek poproszono mnie o krótkie wsparcie projektu dla banku B. Razem z kolegą mieliśmy podjechać do klienta i spróbować sprawdzić dlaczego program zgłasza błędy.

Wszystko dobrze, tylko oprócz problemów informatycznych należało rozwiązać przy okazji kilka problemów logistycznych: przejazd przez Warszawę w godzinach szczytu, kolegi nigdy na oczy nie widziałem, krótki czas (bilet na powrót zarezerwowany) i ten wielki plecak. Ostatecznie ustaliliśmy: czekam na kolegę w tym miejscu, kolega jedzie czarnym BMW, a ja będę stał w czarnej kurtce i z plecakiem.

Czekam w ustalonym miejscu. Wąską ulicą przesuwa się sznur samochodów. Nie spodziewałem się, że po naszych drogach jeździ tyle BMW. Do tego wszystkie czarne. Mam wrażenie, że BMW jest produkowane tak jak stary ford T. W dowolnym kolorze, pod warunkiem, że jest to kolor czarny. W ciągu dziesięciu minut naliczyłem osiem sztuk. W końcu kolejny kierowca daje mi znaki, żebym wsiadał. Wrzucam plecak, witam się z kierowcą i jedziemy do klienta. Plecak zostaje w samochodzie, a my wchodzimy do biura.

U klienta czas szybko mijał. Zrobiliśmy to co było do zrobienia, ustaliliśmy co dalej. Wyszliśmy z banku. Odebrałem plecak i poszedłem w kierunku przystanku, z którego miałem pojechać na Dworzec Zachodni. I w tym momencie zrobiło się nieco chłodniej. Kurtka! Kurtka została w biurze u klienta! Kolega odjechał. Ja z wielkim plecakiem. No trudno. Trzeba przez to przejść. Wracam do klienta. Na plecach garb. Przechodzę kolejno przez portiernię, sekretariat, pokój informatyków. Wszędzie "Przepraszam, zostawiłem u Państwa kurtkę". Wszędzie z plecakiem. 

Starannie wypracowany wizerunek profesjonalisty diabli wzięli...

5 maja 2014 , Skomentuj

Czym można zaskoczyć uczestników na zawodach Nordic Walking odbywających się 3 maja? Liczne skojarzenia: flaga, konstytucja, 1 Komunia(to lokalna tradycja), patriotyzm.

Organizatorzy Pucharu Świata w Kolbuszowej pojechali po bandzie i na zawody zaprosili Świętego Mikołaja z zaprzęgiem reniferów. Święty przyjechał, rozdał zgromadzonej dzieciarni kilka pudeł prezentów, wziął kijki i wystartował w marszu przedszkolaków.

Ale ten zaskakujący incydent zdarzył się dopiero na końcu.

Wcześniej odbyły się zawody NW na dystansie półmaratonu oraz na 5 i 10 km. Zawody przeprowadzono wręcz wzorcowo - organizatorom należą się szczere pochwały.

Startowałem na dystansie półmaratonu i pokazano mi moje miejsce w szeregu. Po przemaszerowaniu 11 km w czasie półtorej godziny, przekraczając punkt pomiarowy trafiłem na start kobiet na 10 km. I ja i one mieliśmy jeszcze przed sobą 2 okrążenia po 5 km. Większość Pań szybko mnie wyprzedziła, a ja "przyczepiłem" się Pani Elżbiety z Dąbrowy Górniczej. Maszerowałem w jej tempie, a Pani Elżbieta pochwaliła się, że jest szczęśliwą prababcią i jej prawnuczka ma już 11 lat. Tyle co moja córka (która też startowała na dystansie 5km).

Pani Elżbieta zajęła I miejsce w kategorii K70, a ja zmieściłem się w zakładanym czasie 3h (czyli tempo marszu wyniosło nieco ponad 7km/h).

28 marca 2014 , Komentarze (1)

Dzisiaj w parku było wyjątkowo mało biegających. Pogoda śliczna, a na ścieżkach zaledwie kilku wolnobiegaczy. Znaczy to zapewne, że szybkobiegacze odpoczywają przed niedzielnym półmaratonem. 

W kilku miejscach obserwowałem ptaki. Na gałązce siedział gawron i odłamywał dziobem suchy patyczek. Odłamał i gdzieś odleciał. W innym miejscu gawrony obrywały łyko z gałązek. Wydzierały włókna i odlatywały, pewnie do gniazda. Na stawie walczyły ze sobą dwa kaczory i ganiały się jakieś inne ptaki wodne. Wiosna pełną gębą. 

A ja w tym tygodniu biegałem: 1x 40 min, 3x60 min, 1x 80 min.

21 marca 2014 , Skomentuj

W tym tygodniu: 2x40min; 1x75min; 2x55min. Puls ok 150. W parku ładne dziewczyny. Dziś dodatkowy "bonus" w postaci braku ciepłej wody w kranie. Brr... Jak ja nie znoszę zimnych pryszniców!

Praca dla klienta idzie dobrze.

Muzycznie oprócz "Rzeźnika" słucham "Glanki i Pacyfki" (co chyba znaczy, że tęsknię za rodziną). Odkryłem też nieznaną mi wcześniej piosenkę Kaczmarskiego: Teodycea.

I znowu do roboty. I znowu 5 h w autobusie. I tak dalej. I tak dalej. I tak jeszcze przez kilka tygodni...