Zgodnie z planami (moimi, z nikim tego nie konsultowałam, uznałam, że taki plan będzie OK) robię takie treningi:
poniedziałek: trening obwodowy 0,5 godziny + rozgrzewka + rozciąganie
wtorek: bieg spokojny, w strefie tlenowej ok. 10 km
środa: trening obwodowy 0,5 godziny + rozgrzewka + rozciąganie
czwartek: spokojny bieg ok. 8 km + interwały (ile fabryka dała + marsz - docelowo będzie wolny bieg w przerwach, na razie muszę marsz, bo umrę)
piątek: trening obwodowy 0,5 godziny + rozgrzewka + rozciąganie
sobota: długi spokojny bieg w strefie tlenowej, albo terenowy z elementami marszu na podejściach, albo po płaskim, ale bez spiny. Ma być przyjemnie. I tu kilometraż sobie podnoszę z tygodnia na tydzień, bo na horyzoncie majaczy półmaraton, a ja tyle nie przebiegnę póki co.
niedziela: szybki bieg pół godziny. Nie ważne ile kilometrów, ważne żeby sponiewierało. Może być mniej, jak pod górkę lub więcej z górki. Ma być duszno, ma boleć.
DODATKOWO! codziennie chodzenie. W dni niebiegowe minimum 8-10 km. Lepiej nawet 20, ale nie ma na to czasu. W dni biegowe przynajmniej te 6 km trzeba przejść.
Oczywiście bez spiny. Jak się nie da, to się odpuszcza trening. Nie zawsze się da. Praca, obowiązki itp. Także aura. Chociaż na razie deszcz mnie nie pokonał.
Po co to robię?
Bo lubię mieć plan. A zapisałam się na ten półmaraton... Czemu? Bo do tej pory biegłam każdy półmaraton królewski i jakoś choćby ten jeden na rok mam takie poczucie, że muszę. Maratony na razie sobie odpuszczę, bo te odchorowywałam zawsze. Jeszcze górskie kuszą, ale muszę dojrzeć. Na razie nigdzie się nie zapisuję poza tym Królewskim. Zobaczymy, że podołam. Bo zaczęłam praktycznie od zera od końca maja i teraz to, co biegam to naprawdę szczyt moich możliwości. Oczywiście, że sadło mi przeszkadza, ale ważąc tyle co teraz przebiegłam maraton w 2018, więc no.
Na szczęście mój organizm tak już się dostosował, że jak odpuszczę nawet tydzień lub dwa treningów, ba, nawet 2 miesiące, to i tak do nich wrócę. Po prostu uzależnienie 😌 .
Nie wyobrażam sobie siedzenia w domu, jeśli oczywiście nie muszę. Kocham łazić, zwiedzać, odkrywać, choćby tajne przejście między chałupami, koło których przechodziłam całe życie i nie wiedziałam, że tam da się przejść. 😵
No więc tak:
Z ostatnich treningów to w sobotę zrobiłam 16 km górskiego biegania (górskie są fajne, bo można sobie iść, a liczy się za bieg, haha). Pod koniec bolą mnie palce u stóp. Niezależnie od butów. Hm.
Wczoraj szybki bieg ponad 5 km. Z założenia miało być w tempie poniżej 6:00/km. Dało radę nawet poniżej 5:30/km (no dobra, z górki było), ale myślałam, że wyzionę ducha. Prawie zwróciłam śniadanie (jogurt pitny z odżywką białkową). Nie cierpię tych tempówek, wręcz ich nienawidzę. Ale to ma sens. Po pierwsze później czuję się doskonale, jak nowonarodzona, a po drugie, jak wracam sobie spacerkiem do domu, to mi tętno tak podbija, że liczy mi kalorie podwójnie. Potem oczywiście jestem głodna, więc mogę sobie więcej zjeść. A czasu mnie to mniej kosztuje niż długi spokojny bieg. No i kondycję poprawia. Później lepiej, łatwiej i przyjemniej biega mi się pozostałe planowe jednostki treningowe.
Więc jak widać, ruchu mam sporo. Średnia dzienna liczba kroków to 22-29 k, bywało i 35 k i nawet 44 k, ale to takie baaardzo ruchliwe dni.
Kaloriami się nie przejmuję. W dni bezbiegowe staram się nie przekraczać 1900 kcal, ale jak przekroczę, to nie rwę włosów z głowy. W dni biegowe jem tyle, ile potrzebuję. W ogóle się tym nie przejmuję. Owszem, zapisuję, obliczam, ale docelowo mam zamiar to odpuścić. Po prostu tak orientacyjnie chcę wiedzieć ile jem, jak jem tak jak teraz. Staram się wciskać wszędzie białko. Widzę, że jak zjem porządny posiłek z dużą dawką białka i tłuszczem, to nie jestem głodna bardzo długo. W dni biegowe dobijam węglami. Też tymi prostymi (a co!). Poza tym, węgle jak najbardziej są podstawą, ale raczej te złożone. Dam znać za jakiś czas, jak leci.