Na dziś przygotowałam sobie do
jedzenia dokładnie to samo co na wczoraj, z tą jedyną różnicą, że wczoraj był
dzień wolny, dziś był dzień roboczy. Co z tego wynikło?
Nigdy nie jem I śniadania w domu. Zawsze w pracy i zawsze na szybko,
przeklinając cały świat, że nie mogę sobie spokojnie zjeść. Tym razem poprzysięgłam
sobie uroczyście, że I śniadanie zjem w domu. Wczoraj wyliczyłam, że na
przygotowanie i zjedzenie królewskiego I śniadania potrzebuję pół godziny.
Wstałam więc odpowiednio wcześnie, co ciekawe obudziłam się nawet bez budzika,
co zdarza mi się niezwykle rzadko i zabrałam się za szykowanie. Przygotowanie
śniadania dzień wcześniej wieczorem odpadło – moje wewnętrzne jestestwo
zażyczyło sobie świeżego, cieplutkiego, pachnącego śniadanka. Tak też się
stało. Przygotowałam. Zjadłam. Popędziłam rowerkiem do pracy.
Zwykle natychmiast po przekroczeniu progu pracy zaczynałam odczuwać głód. Tak
naprawdę jest to pierwszy moment danego dnia, kiedy po śpiesznym porannym
wychodzeniu z domu mam nadzieję na chwilę spokoju. Niestety, w firmie
transportowej o 8 rano czasu na zjedzenie spokojnego śniadania nie uświadczysz.
Zresztą to chyba nie miejsce i nie czas na spokojne pierwsze śniadanie.
Otwierając drzwi i włączając komputer skupiłam się dziś na odczuciach z ciała i
z głowy. Czy jestem głodna? Czy mam ochotę coś zjeść? Ciało odpowiedziało:
„brzuszek mamy pełny”, a mózg mu zawtórował: „zostaliśmy nakarmieni iście po
królewsku, nie jesteśmy teraz głodni”. Szczęka opadła mi ze zdziwienia. Poranny
głód po wejściu do pracy naprawdę skłonna byłam przypisywać bardziej stresowi z
faktu rozpoczynania kolejnego 8-godzinnego dnia pracy niż prawdziwemu głodowi.
A tu zonk: brzuszek najedzony, nie odczuwamy głodu mimo wejścia do pracy. No
proszę…
Radocha nie trwała długo, bo po trzech godzinach od pierwszego śniadania przez
żołądek przeszła znajoma fala ciepełka i lekki skurcz, informujące delikatnie:
„zjedlibyśmy coś może”. Nagle uświadomiłam sobie, że takie samo śniadanie
przygotowane i zjedzone w takim samym czasie (pół godziny) w dniu wolnym
zapamiętałam jako królewskie, wypasione i celebrowane, ale identyczne śniadanie
w dniu roboczym zapamiętałam już tylko jako fajne. Ilościowo, objętościowo,
jakościowo – było identycznie. Ale mój mózg w dniu, w którym po śniadaniu
śpieszyłam się do pracy owo śniadanie zapamiętał jako znacznie mniej wypasione.
Wedle mojego mózgu zjadłam więc dzisiaj mniej!!!! Co Wy na to?!?!
Odczekałam do dwunastej (pięć godzin po I śniadaniu) i zabrałam się za
pałaszowanie II śniadania. Żołądek mocno już dopominał się am am. Kiedy
przygotowywałam sobie jogurt bardzo truskawkowy z płatkami i bananem,
otworzyłam słoiczek z przygotowanym rano truskawkowym miksem i uderzył mnie
zapach truskawek. Cudowny, słodki, bajeczny. No po prostu truskawkowy. Na
krótki moment nie istniało nic poza tym cudownym zapachem. I wiecie co? Ten
króciuteńki moment, ten bajkowy zapach został we mnie jako wspomnienie II
śniadania. W sensie że zapamiętałam że w ogóle je miałam. I to wspomnienie jest
we mnie do teraz i jest bardzo przyjemne.
II śniadanie dało mi energię na kolejne trzy godziny (czyli znowu o godzinę
krócej niż wczoraj), po czym znowu poczułam nieprzyjemny, fizyczny głód.
Odczekałam do 15.30 (czyli 3,5 h od II śniadania) i zabrałam się za III
śniadanie (które wczoraj było podwieczorkiem). Podobnie jak wczoraj, tak i dziś
zaplanowałam sobie chlebek z miodem przed rowerową wycieczką (czyli powrotem z
pracy do domu). Ale dziś nie wytrzymałam i dobrałam sobie do zaplanowanej
kanapki z normalnego chleba jeszcze dodatkowo jedną kromeczkę chlebka Wasa (PS
Polecam Wase z miodem – mmmm mniam!). Po pracy skręciłam rowerem do lasu i
urządziłam sobie godzinną 15-kilometrową wycieczkę po leśnych dróżkach.
Podobnie jak wczoraj energii z tej kanapki z miodem starczyło mi na pierwsze 10
kilometrów, a potem znowu poczułam głód. No cóż, może w miejsce białego chleba
lepszy byłby tutaj razowy chleb, żeby węglowodany uwalniały się dłużej, ale
akurat takowego pod ręką nie miałam. Wtedy węglowodanki z miodu dałyby mi siłę
chwilę po jedzeniu, a węglowodanki z razowca energię na potem. Nic to.
Wypróbuję w przyszłości.
Do domu przyjechałam głodna jak wilczyca. Pora obiadu wypadła zupełnie podobnie
jak wczoraj, mimo że dziś wstałam o 4 godziny wcześniej niż wczoraj (co oznacza
że dziś miałam dłuższe przerwy między posiłkami, i byłam bardziej głodna).
Wprawdzie wczoraj kotlety sojowe były przesolone a dziś niedosolone (diabli
wiedzą co gorsze), kasza jaglana mi się jakimś cudem pierwszy raz w życiu
przypaliła (chociaż dałam więcej wody niż zwykle) i w efekcie tego przypalenia
odpadło mi dobre 15% porcji, a pieczarki wydawały mi się „mocno wczorajsze”,
ale nic to! Byłam tak głodna, że dzisiejszy obiad zjadłam z prawdziwym apetytem
i w ogóle do głowy by mi nie przyszło, żeby narzekać tak jak wczoraj, że obiad
mdły i bez smaku. Znaczy się głodna byłam jak cholera, skoro tak wszystko ze
smakiem zjadłam.
Niestety, wczoraj się tym obiadem najadłam a nawet przejadłam. Dziś wstałam od
stołu głodna. Trudno powiedzieć, czy to wynik zubożenia dzisiejszego obiadu o
straty węglowodanowe pod postacią przypalonej kaszy, czy też kwestia dłuższych
przerw między posiłkami, fakt faktem, że po obiedzie nadal byłam głodna, choć w
brzuszku czułam, że mam pełno. Jednak coś wewnątrz nadal domagało się jedzenia.
Miałam nadzieję, że po kilkunastu minutach do mózgu dotrze informacja o
najedzeniu, ale nie… Mijała już prawie godzina a mnie nachodziły fantazje o
kiełbaskach sojowych maczanych w ogromnych porcjach przecieru pomidorowego… No
otrząsnąć się z tego nie umiałam i koniec.
Chcąc nie chcąc, godzinę po obiedzie powlokłam się do lodówki po wczorajszą
fasolkę z ryżem, stanowiącą podobnie jak wczoraj kolację. Wczoraj zjadłam ją z
wielkim smakiem po wycieczce rowerowej (uzupełniłam mięśniom białko i
węglowodany). Dziś w godzinę po obiedzie ten posiłek nie smakował mi w ogóle i
naprawdę wiele siły woli mnie kosztowało, żeby nie przyprawić mdłej potrawy
całym słoikiem majonezu. Za to po z jedzeniu… fantazje o kiełbaskach sojowych
jak ręką odjął. No normalnie spokój wewnętrzny poczułam i luzik. Może i teraz
po powrocie z pracy rowerem (czas
wycieczki podobny do wczorajszego) potrzebowałam tego białka i węglowodanów? Dziwne
tylko to, że wcale mi to nie smakowało, czyli mogłam przypuszczać, że jedzenie
nie wynika z prawdziwego głodu. No to z czego wynikało? I dlaczego fantazje o
kiełbasce sojowej znikły po zjedzeniu ryżu z fasolką? Czy chodziło o białko?
Podsumowując cały ten bełkot, to chcę zauważyć, że w dzień wolny od pracy potrzebuję
trochę mniej jedzenia niż w dzień
roboczy, choć przecież pracuję w biurze, nie w kopalni, więc nie o wysiłek
fizyczny tu chodzi!!! W dzień wolny mam więcej czasu na celebrowanie posiłków i
już sam ten fakt powoduje, że mój mózg lepiej zapamiętuje, ile zjadł. W dzień
roboczy żyję w biegu i mam znacznie mniejszy kontakt z samą sobą. Może o to tu
chodzi?
No i jeszcze ważny wniosek mi się nasunął, że ja często moje poczucie głodu
lubię upatrywać w przyczynach psychologicznych (stres), tymczasem może czasem
naprawdę jestem głodna, albo brakuje mi jakiegoś składnika (tak jak dziś z tymi
fantazjami o kiełbaskach sojowych, zaspokojonych niezwykle skutecznie ryżem z
fasolką). To jest ciekawe, że ja nie do końca mam kontakt ze swoim… prawdziwym,
fizycznym głodem.
Myślę, że zamiast w kółko nosić do pracy to samo śniadanie i wiecznie być
głodna i zmęczona, to zacznę dalej eksperymentować: co, kiedy, ile, jak jest
najlepiej, najkorzystniej. Chcę się uczyć wglądu w siebie, wsłuchiwania się w
swoje potrzeby. Chcę eksperymentować. Znaleźć dobre rozwiązania.
Ja wiem, że zaburzenia odżywiania to węzeł gordyjski i takie proste
eksperymenty z jedzeniem go nie rozwiążą. Ale jeśli ujmę sobie w ten sposób choć
jeden kamień z całego wora trudności jaki niosę na grzbiecie w związku z tymi
zaburzeniami, to zawsze będzie to krok do przodu…
kokosowa1000
24 czerwca 2014, 16:07Napewno znajdziesz najlepsze rozwiązania ,szukaj i słuchaj siebie:)
felicitywishes
24 czerwca 2014, 07:25Tak dokładnego opisu od strony psychologicznej nie czytałam do tej pory. Jestem zdziwiona, ze takie wnioski się klarują - oczywiście (jak można) podkradnę twój pomysł i też kilka rzeczy wypróbuję na sobie. A ta walka z własnym mózgiem i postrzeganiem to jak matrix! No normalnie człowiek nei zdaje sobie sprawy jak mózg może kontrolować a nawet wypaczać odruchy fizyczne! Dałaś mi baaaardzo dużo do myślenia Ogrzyco dzisiaj! Dziękuję za inspiracje ....
sunshiine
23 czerwca 2014, 23:50Popieram - eksperymentowanie to dobra sprawa :):) urozmaicone posiłki a nie wieczna monotonia - ja też chyba zacznę coś kombinować a nie te owsianki i jajka wiecznie... Pozdrawiam