Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

1 maja 2016 , Komentarze (8)

7 grudnia 2015 roku byłam bardzo otyłym, ważącym ponad 90kg, nie potrafiącym przestać jeść stworzeniem, nie wierzącym nie tylko w to, że może je w życiu spotkać cokolwiek dobrego, ale nawet w to, że w ogóle może przestać się objadać. Sama myśl, że powinnam spożywać mniejsze ilości jedzenia (bądźmy szczerzy: dużo mniejsze!) napawała mnie bezbrzeżnym przerażeniem i autentycznym lękiem przed Demonem Głodomorra, który powodował, że czułam się, jakbym miała się rozpaść na miliard kawałków. Moje życie jawiło mi się jako mroczne pasmo nieszczęść i porażek, i przepełnione było lękiem, gniewem i nienawiścią. Totalnie nie panowałam nad jedzeniem. Nie panowałam nad własnym życiem. Każda próba ograniczenia jedzenia kończyła się jeszcze większymi napadami wilczego głodu nie do opanowania. Czułam się jak bym spadała na dno piekieł. I to co najmniej na siódme dno. A najgorsze było to, że cały czas wył we mnie Demon Głodomorra: taka okrutna pustka bez dna, której nie szło zapełnić żadną ilością pożywienia, ludzkiej uwagi czy alkoholu. Studnia bez dna wciąż domagała się zapełniania. Ale cokolwiek do niej wrzucałam, wciąż było za mało…

Dzisiaj (po 145 dniach) moja waga jest mniejsza o 12 kilogramów, które straciłam bez żadnego wysiłku, jedząc niemal wszystkie produkty, których jedzenie sprawia mi przyjemność. Odzyskałam radość z jedzenia. Dzisiaj każdy posiłek to dla mnie prawdziwa wspaniała uczta! Odzyskałam wiarę w to, że w życiu czeka mnie jeszcze wiele wspaniałych chwil. Zresztą ta wiara nie wzięła się z niczego: każdy dzień przynosi mi małe wielkie cuda codzienności, a okoliczności układają się tak korzystnie, że sama nie byłabym w stanie zaplanować lepiej. Każdego dnia i o każdej godzinie Bóg ma dla mnie coś wspaniałego, dużo lepszego niż sama jestem w stanie wymyślić. Wszystko się zmienia! Czuję wręcz fizycznie, jak odpadają ze mnie niczym z ogra warstwy: dręczące mnie wcześniej lęk, gniew i nienawiść, a w to miejsce rodzą się ufność, odwaga, pogoda ducha, miłość, wdzięczność i radość. Odzyskuję wiarę w Dobrego Boga, poczucie własnej wartości rośnie jak zaczarowane samo z siebie, choć wcześniej żadne „warsztaty poczucia własnej wartości” nie działały, chociaż bardzo chciałam. Rodzi się wiara, że poradzę sobie z wyzwaniami życia. Powraca ufność, że życie ma cel. Zmieniają się moje relacje z ludźmi. Jest w nich więcej spokoju, równowagi i dobrej energii.
No i nareszcie czuję, jak ta moja Studnia Bez Dna, której kiedyś nie potrafiłam zapełnić jedzeniem, teraz zapełnia się miłością, którą dostaję bezwarunkowo. Czuję się kochana i coraz bardziej kocham ludzi. Chciałabym obdarzyć tą miłością każdego. Teraz mam z czego rozdawać!

Moi przyjaciele zapytani, czy widzą we mnie jakieś zmiany, odpowiedzieli zgodnie: dużo częściej się uśmiechasz, dużo mniej narzekasz i nie użalasz się nad sobą.

A te 12 utraconych kilogramów? To tylko zajebisty dodatek do tego, co dzieje się w moim życiu. Serio serio. Potraficie uwierzyć? Cuda się zdarzają!

28 lutego 2016 , Komentarze (13)

Chcę się z Wami podzielić czymś fajnym.
Będę monotonna, będę znowu pisała o jedzeniu, bo po 16 latach odmawiania sobie wielu rzeczy i ograniczania się na wszystkie strony (co wagowo i tak nic mi na przestrzeni tych 16 lat nie dało) najwyraźniej usiłuję odbić sobie swoje krzywdy...


Uświadomiłam sobie to dzisiaj, robiąc na śniadanie i zjadając z radością a bez żadnego poczucia winy naleśniki z serem i miodem. Wczoraj na obiad miałam wegetariańskie gołąbki, którymi najadłam się do syta, z radością i też bez poczucia winy. Dzień wcześniej spałaszowałam (tylko mi się uszy trzęsły) moją ulubioną ciapkapustę (śląskie danie z ziemniaków i kiszonej i białej kapusty), która do niedawna była moim zapalnikiem. I tak codziennie jem sobie coś zajebistego. A przy tym po 80 dniach abstynencji od kompulsywnego jedzenia i odchudzania mam już 8 kilogramów mniej (90 kg => 81,8 kg). Cieszę się smakiem, jestem najedzona i jestem szczęśliwa. A przy tym gotowanie (za którym przeważnie nie przepadam) zajmuje mi mniej czasu niż dotychczas. To jest niesamowite!!!! Przez wszystkie te lata, kiedy próbowałam się odchudzać, wydawało mi się niemożliwym, że można jeść to co się lubi, odczuwać radość, sytość i jeszcze chudnąć. Nie wiem jak to możliwe. Nie wiem co się dzieje, ale to się dzieje...


Chciałabym z całym światem podzielić się tą radością. Chciałabym, żeby wszyscy mogli to poczuć i doświadczyć. O takich cudach nie piszą w żadnych książkach ani gazetach ani nie mowią w kościele. A to się dzieje, to się dzieje naprawdę. Czuję się jak małe dziecko na wakacjach u babci na wsi, które cieszy się wspaniałym jedzeniem, potem biegnie cieszyć się życiem, potem wraca do babci i z kromką chleba w małej rączce biegnie znowu cieszyć się życiem. W najpiękniejszych marzeniach nie przewidziałam, że coś takiego może być moim udziałem...

15 lutego 2016 , Komentarze (5)

Od kiedy pamiętam, dzień zaczynam od oddania pokłonu wadze. I tak codziennie, nie licząc oczywiście tych dni, kiedy się objadam, bo wtedy nie mam ochoty mierzyć się z prawdą.

Teraz postanowiłam zerwać z tym zwyczajem i ważyć się rzadziej. Zważyłam się wczoraj, zanotowałam wynik i chcę poniechać tego zwyczaju aż do 1 marca.

Czy mi się uda? Trudno powiedzieć. Od ważenia się jestem tak samo uzależniona jak od objadania i odchudzania. Kiedy myślę o tym, że nazajutrz rano się nie zważę, czuję ogromną panikę, że przytyję. Tak, jakby to ile mam sadła na bioderkach i ile ważę zależało nie od tego co jem i ile się ruszam, ale od tego jak często się ważę. Głupie, ale prawdziwe. Mój niepokój jest prawdziwy. Czuję go każdym nerwem...

A tak przy okazji uzależnienia od ważenia: za mną 69 dni bez objadania się i odchudzania. Na wadze... minus SIEDEM kg :) Fajnie.

9 lutego 2016 , Komentarze (2)

Mądra Kobieta (która nie objada i nie odchudza się już od 6 lat) powiedziała mi dzisiaj, że w miarę, jak będę pracowała nad moimi emocjami i duchowością, takich załamań i błądzenia we mgle jak wczoraj będzie coraz mniej. 
Nie chodzi mi tutaj tak bardzo o to, że zjadłam trochę więcej niż planowałam. Chodzi mi o ten emocjonalny kryzys, kiedy w żaden sposób nie potrafiłam zaspokoić swoich emocjonalnych potrzeb i nie miałam bladego pojęcia co z nimi zrobić. A one ciągle wracają, powodując ból i konflikty.

Chcę wierzyć, że obietnice Mądrej Kobiety się spełnią.

8 lutego 2016 , Komentarze (2)

Od dwóch miesięcy nie objadam się kompulsywnie i kompulsywnie się nie odchudzam. I chwała mi za to!


Ale czasem są takie chwile jak teraz, kiedy zajadam coś, sama dokładnie nie wiem co... życie mnie przerasta i chowam głowę do lodówki. Niby tylko dwie kanapki "starannie" posmarowane masłem i "starannie" obłożone serem, ale po emocjach dobrze widzę, że to nie niewinna zmiana kolacyjnych planów, tylko dobrze mi znana wizyta Demona Głodomorry... Dziś poślizg skończył się na dwóch kanapkach, ale jak może skończyć się jutro? Boję się.

Nie poradziłam sobie z emocjami. Nie poradziłam sobie z prostą teoretycznie sytuacją, pod którą schowały się moje niezaspokojone potrzeby, o których zaspokojenie nie potrafię poprosić wprost. Tak naprawdę to nie do końca wiem, czego chcę... Nawet nie wiem, czy to co czuję, czego potrzebuję od życia i od ludzi jest "normalne" czy może raczej jest to tylko kolejną manifestacją mojego chorego widzenia świata...

Coś jest we mnie, ale mimo sporej świadomości różnych spraw i całkiem sensownych (czasami) przemyśleń na różne tematy, często wciąż jestem jak dziecko. I dziś właśnie jestem jak dziecko we mgle...

3 lutego 2016 , Komentarze (8)

Ha! No to mam pierwszy sukces w nawracaniu ludzi na dobrą drogę.
U mnie w pracy do kawy kupowane jest tylko chude mleko. Poprosiłam o zamówienie dla mnie skrzyneczki mleka 3,2%. Dziś koleżanka zrobiła sobie kawę z normalnym (3,2%) mlekiem i też doszła do wniosku, że takie jest rzeczywiście lepsze. :)

Ludzie, nie dajmy się zwariować choremu odchudzaniu - w takiej porcyjce mleka do kawy (50 ml) jest różnicy tylko 12 kalorii.... a różnica w smaku bezcenna!

31 stycznia 2016 , Komentarze (8)

Poszłam wczoraj na imprezę połączoną z tańcami.
Trwała już od 12. A do domu wychodziłam o wpół do drugiej w nocy.
Podawano do stołu w sumie siedem razy!!!!
Mój plan był taki, że tylko trzy posiłki na imprezie. I… DAŁAM RADĘ!!!! UDAŁO SIĘ!!! (odrobinę przesadziłam tylko przy kolacji).
Syta, najedzona (ale nie przejedzona), przetańczyłam całą imprezę. Niemal wszystkie piosenki. A kiedy Pan Muzykant robił sobie przerwę, prosiliśmy go, żeby puszczał głośno muzykę z komputera, bo my chcemy dalej tańczyć. Na początku goście patrzyli na nas dziwnie, ale później niejedna para też tańczyła w przerwach.
Jedyny minus – konfrontacja „na trzeźwo” (tzn. bez objadania się) z moją fobią społeczną i innymi trudnymi emocjami, które się pojawiały, a których nie zajadłam (ani nie zapijałam).

W przeszłości miałam tendencję do myślenia po imprezach: „wczoraj się najadłam, to dziś zjem mniej”. W efekcie wszystko kończyło się kompulsywnym objadaniem ze zdwojoną siłą. Poza tym już sam fakt, że szłam późno spać i wstawałam niewyspana działał na mnie w ten sposób, że przez cały dzień mogłam konsumować konia z kopytami, taka głodna byłam z tego niewyspania. Dziś wstałam z myślą że jest kolejny, nowy dzień i zaplanuję sobie jedzonko jak zwykle – żeby być sytą, ale się nie przejeść. Żeby jeść z głową, ale nie głodzić się. I wcale nie chce mi się jeść bardziej przez to, że czuję się zmęczona fizycznie po nocnych tańcach.

I wiecie co? Poczułam wolność i tą moją wymarzoną NORMALNOŚĆ… kiedy możesz jeść wszystko i nie dzieje się przez to nic…


… a cała filozofia jedzenia na imprezie zamknęła się w założeniu, że jem tam tylko trzy posiłki, a każdy nakładam na talerz tylko raz (żebym widziała, ile jem) i nie piję więcej niż 1 lampka szampana.



Kruca fix… to dziła!!!!!!

30 stycznia 2016 , Komentarze (8)

Przede mną bardzo trudny dzień.
Mam w planach wyjście na urodzino – imprezę. Będą tańce, hulanki, swawola i staropolskim obyczajem mnogość jadła. Boję się tej mnogości. Moja „abstynencja” od kompulsywnego objadania i kompulsywnego odchudzania opiera się w głównej mierze na planowaniu tego, co mam zamiar zjeść. Bo sama od siebie, bez konstruktywnego przeanalizowania wsadu do kotła przy pomocy matematycznego mózgu to yyyy… tak jeszcze trochę nie bardzo. No nazywając problem po imieniu: ja nie mam miary w ilości spożywanego pożywienia. Nie wiem ile to jest zjeść normalnie. Dla mnie każda porcja, która nie zajmuje połowy stołu jest porcją głodową. Nie ważne, że czuję ucisk w brzuszku i sukienka pęka w szwach. Oczy by jadły. Dusza wyje z głodu. A jak się najem to potem mnie ciągnie, żeby się odchudzać. A jak się odchudzam to niedojadam. A jak niedojadam to mam kompusly. I tak się koło zamyka, a za mną zatrzaskują się bramy piekieł…


Ważne dla mnie jest, żeby na tej imprezie nie „żerować” cały czas przy stole (a to kartofelek, a to ciasteczko, a to kanapeczka, a to sałateczka, a to kawusia z mleczkiem kolejna) tylko zjeść konkretne trzy posiłki, których ilość będę w stanie ogarnąć rozumem. No i rzecz jasna: mam być najedzona (bo głodna nie panuję nad sobą żadną miarą).


Jeżeli nawet zjem na tej imprezie trochę więcej, niż mój zakładany limit - no to co z tego? Przecież nie umrę. Zdrowi ludzie też jadają więcej na imprezach. Dla mnie ważne jest, żeby kolejny dodatkowy kęs nie zamienił się w pierwszy kompulsywny kęs, bo potem to już poleci cała lawina chorych zachowań objadania się i głodzenia na przemian. Bardzo trudno wyczuć, gdzie jest ta cienka granica. Tego boję się najbardziej. Impreza to spore wyzwanie dla kogoś takiego jak ja.


Ale ja chcę być normalna! Chcę chodzić jak normalni zdrowi ludzie na imprezy, a nie kryć się w domu przed ludźmi, tłumacząc się zaburzeniami odżywiania. Chcę jeść normalnie, a nie dzielić ziemniaczka na pół i jeść go w towarzystwie dwóch listków sałaty (bo trzy listki sałaty to już za dużo). Podobnie jak nie mam najmniejszego zamiaru na każdą imprezę chodzić z pojemniczkami z własnym jedzeniem (choć wiele osób w sytuacji podobnej do mojej tak robi i sobie chwali to rozwiązanie). Nie chcę sobie życia komplikować bardziej niż trzeba. Chcę żyć prosto i szczęśliwie. Chcę cieszyć się jedzeniem, chcę cieszyć się życiem, chcę uczestniczyć w imprezie, rozmawiać z ludźmi i tańczyć. I nie przejadać się.


Proszę, trzymajcie za mnie kciuki!

27 stycznia 2016 , Komentarze (6)

50 dni bez kompulsywnego objadania się i bez kompulsywnego odchudzania.

Mój świat wywraca się do góry  nogami.
Jestem szczęśliwa.

I nawet fakt, że coraz częściej odczuwam takie okropne rzeczy, jak opisałam w notce powyżej jest jak najbardziej OK. Bo to uświadamia mi, jakie problemy zajadałam i zaniejadałam. A zauważenie problemu daje szansę na jego rozwiązanie... w sposób inny niż chowanie głowy do lodówki....

25 stycznia 2016 , Komentarze (4)

Tak się złożyło, że trafiłam na pewne pytanie i postanowiłam na nie uczciwie (wg mojego osądu) odpowiedzieć. Swoim zwyczajem zrobiłam z tego elaborat na dwie strony A4. I tak oto otwarłam sobie bramy piekła, bo nagle skonfrontowałam się z całą swoją bezsilnością, pokładami lęków, fobii, złych nawyków, chorych przekonań i diabli jeszcze wiedzą czym.  Ale z BEZSILNOŚCIĄ przede wszystkim.

Przeryczałam godzinę. Jest mi strasznie smutno. Czuję złość. Czuję bezsilność. Życie przecieka mi przez palce, a ja odwracam głowę, bo nic nie potrafię zrobić. Chore. Nie radzę sobie z niczym. Serio serio.


No, jedyne z czym sobie czasem radzę, to chudnięcie. To mi nawet momentami wychodzi. I to jest chyba jedyna dziedzina w moim życiu, gdzie wykazuję się jakimkolwiek działaniem. W sensie że robię coś, główkuję, kombinuję, popełniam błędy, wyciągam wnioski, znowu popełniam błędy, nie wyciągam wniosków, osiągam jakiś sukces, po nim sto porażek, potem znowu popełniam błędy i znowu drobny sukces. Ale robię cokolwiek. No kurde w każdym razie staram się. Ale poza tym… NIC!


Miliony drobnych  i kilka wielkich spraw w moim życiu, co do których nie mam bladego pojęcia, jak je rozwiązać. Mam wrażenie, że im bardziej się szarpię, tym bardziej zaciska mi się na szyi węzeł gordyjski. Że ruszam się jak ta przysłowiowa mucha w smole, ale pofrunąć nie potrafię, bo mi się łapki do smoły przykleiły. Sama się nie odkleję. Ni chu chu! Co najwyżej zapadnę się jeszcze bardziej w tej breji. Wielość spraw mnie przerasta. Momentami mam po prostu ochotę nieistnieć i nie konfrontować się nigdy więcej z tą świadomością. Wiem że powinnam COŚ zrobić, ale nie wiem co. Nie wiem jak zrobić pierwszy i kolejny krok. Próbowałam, ale nie wychodzi. Rozwala mnie to. Kilka lat psychologicznej rozkminki nad sobą niewiele przyniosło. Wciąż odwracam głowę i udaję, że nic się nie dzieje… Duża pizza z podwójnym sosem całkiem nieźle przesłania to, od czego się odwracam. Ale jak żyć, kiedy czujesz się totalnie bezsilna, problemy się mnożą a pizzy już nie ma???