Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

24 stycznia 2016 , Komentarze (12)

Zamiast chudego twarogu, który zawsze kupowałam, tym razem kupiłam półtłusty.
Zamiast beznadziejnego śniadania, które mi zawsze z takowym twarogiem wychodziło, tym razem wyszło mi kremowe i przepyszne. Sprawiło mi radość i dało energię do aktywnego dnia.
No i moje poczucie wartości jako kucharki wzrosło, bo pasta z twarożku wyszła taka jaka wychodziła innym ludziom, za której smakiem tak bardzo tęskniłam, a nie wiedziałam co robię źle że taka nie wychodzi.

Tego dnia doznałam OLŚNIENIA!!!
Wiecie jaka jest różnica między 50g chudego a 50g półtłustego twarogu? 18 kalorii (słownie: osiemnaście).  Zajebiście!
Naprawdę, mogę jeść  te  potrawy, na które mam ochotę! Nie muszę sobie wszystkiego odmawiać. Jeszcze może być Normalność. Taka Normalność i Smaczność i Radość Z Jedzenia, jakiej przez te wszystkie lata zazdrościłam zdrowym ludziom…


Moja Droga Wewnętrzna Anorektyczko. Przypuszczam, że chcesz dobrze, doradzając mi jak zmniejszyć ilość kalorii we wszystkich potrawach. Ale obawiam się, że przeginasz tak bardzo, że efekty tych Twoich porad są dokładnie odwrotne od zamierzonych…

20 stycznia 2016 , Komentarze (2)

Napisałam lekki elaborat na prawie dwie strony A4 i wkleiłam Samcowi na facebooku. 
Odpisał "lubię to".
I tyle w temacie.Jak go zainteresuje, to sobie zapewne poszuka informacji na ten temat albo mnie dopyta, jak go nie zainteresuje to też ma do tego prawo, żeby go nie interesowało, nawet choćbym nie wiem jak chciała, żeby ktokolwiek przechodził przez to razem ze mną.
No w każdym razie jedzeniowo-odchudzeniowo-uzależnieniowy "coming out" został dokonany. Mogę iść dalej.

17 stycznia 2016 , Komentarze (11)

Chcę powiedzieć  Samcowi o moim uzależnieniu od jedzenia i odchudzania.
I o moim nowym pomyśle na wyciszenie tego uzależnienia, czyli o planie jedzenia.
I o mojej potrzebie współpracy z nim w kwestii wspólnych wyjść do jego znajomych, których ja nie znam (sprawę jedzenia ze swoimi znajomymi bezproblemowo załatwiam sama).


… ale boję się wykpienia i braku zrozumienia ;(

16 stycznia 2016 , Komentarze (6)

Plan jedzenia stał się narzędziem, które pomogło mi wyrwać się ze szponów Demona Głodomorry. W zasadzie jest dla mnie wybawieniem. Ale nie do końca mogę się przy nim wyluzować.

Przypomina mi sytuację wypisz- wymaluj, jakbym jeździła Trabantem po serpentynach w rumuńskich Karpatach. Zjeżdżasz z górki, noga cały czas na hamulcu a ręka na biegach, które ciężko chodzą bo właśnie kończy się linka sprzęgła. Auto lata Ci po całej drodze, bo masz gdzieś luzy, sama nie wiesz gdzie. Do tego umiejętności kierowcy nie masz bynajmniej na miarę Kubicy. Nie możesz na chwilę wyluzować i podziwiać przepięknych widoków, którymi zachwyca się osoba siedząca obok Ciebie, tylko przez cały czas pilnujesz drogi i samochodu, żeby się nie zagapić i nie polecieć w przepaść. W międzyczasie po cichu się modlisz, żeby na tej stromiźnie nie podziało Ci się coś z hamulcami. W starym aucie wszystko jest możliwe, nie ważne jak dobrze je przygotujesz do drogi. W efekcie cały czas musisz być skupiona, tylko kątem oka dostrzegasz piękne widoki. Do tego jest czterdziestostopniowy upał, a w starych gratach nie ma klimatyzacji. Ale przecież sama wybrałaś hasło na wycieczkę „pieprzyć klimę, liczy się klimat”.

Tutaj jest tak samo. Rzucanie objadania się, to zupełnie tak, jak jazda starym Trabantem po rumuńskich serpentynach. Cały czas musisz się pilnować i „trzymać nogę na hamulcu”, żeby nie „przyśpieszyć” i przypadkiem nie zjeść na raz trzech czekolad i słoika majonezu. Przypadkiem. Przez zagapienie. O to u mnie nietrudno. Moja „silna wola” ma sporo luzów, sama nie wiem gdzie i dlaczego, i niepilnowana natychmiast ciągnie mnie tam, gdzie nie chcę. Do tego naprawdę nie potrafię jeść normalnie. Prawie nigdy nie jadłam normalnie. Nie mogę na chwilę odpuścić, przestać robić plan jedzenia i cieszyć się sytuacją, bo momentalnie zaczynam jeść więcej, zupełnie nieświadomie. Do tego cały czas się modlę, żeby nie napadło mnie ot tak, nagle, żeby się objeść. U kogoś uzależnionego od kompulsywnego jedzenia wszystko jest możliwe w każdej chwili…  Nie ważne jak bardzo się stara… W efekcie, choć chciałabym wyluzować i cieszyć się wolnością, cały czas muszę być skupiona.  Do tego moi znajomi w ogóle nie ułatwiają mi zadania. Ciągle ktoś czymś mnie częstuje lub zaprasza na wyżerkę. Ale przecież sama wybrałam hasło na dziś „pieprzyć objadanie, liczy się życie”.

Jak się potoczyła dalsza historia z Trabantem?
Na jednej z serpentyn w końcu zerwała się linka sprzęgła. Ja nie potrafię jeździć bez sprzęgła i wolałabym nie uczyć się tego na górskich drogach. Tylko że zerwała się tak szczęśliwie, że stało się to w momencie, kiedy zjechałam na parking z jakiegoś totalnie absurdalnego powodu. A więc przynajmniej nie jak jechałam z górki albo pod górkę. Naprawdę miałam szczęście. Co dalej? Wiedziałam że to się stanie, byłam przygotowana. Miałam linkę i narzędzia. Kolega wymienił w piętnaście minut. Nie było we mnie grama żalu do Trabanta, że się psuje. Miałam świadomość, że to stare auto i że kupiłam je dlatego, że jest stare i ma klimat. I tak naprawdę to cieszyłam się, że „są przygody”. Naprawiliśmy co było do naprawy i pełni radości pojechaliśmy dalej.
Po jakimś czasie w aucie urwał się tłumik. Znaleźliśmy człowieka, który nie mówił żadnym z języków, którymi my mówiliśmy, ale nie dość że pospawał tłumik w pół godziny, to jeszcze nie chciał za to pieniędzy. Dalej cieszyłam się że „są przygody”, a jeszcze bardziej cieszyłam się, że sobie radzimy.
Technicznych wpadek po drodze była jeszcze cała masa, łącznie z małą stłuczką. Zawsze wszystko kończyło się dobrze, bo mogłam liczyć na wsparcie ludzi, którzy byli ze mną albo byli w pobliżu. Choć był taki moment, że po stłuczce, która była w 75% z mojej winy, płakałam ze złości, bezsilności i zmęczenia i zastanawiałam się, czy nie wracać do domu pociągiem.

Tak jak wiadomo było, że linka się zerwie i w ogóle to może stać się wszystko, tak wiadomo, że przy kompulsywnym jedzeniu mogą mi się zdarzyć wpadki. I może być różnie. Dobrze być świadomym tego, co może się stać i być na to przygotowanym.  I nie labidzić że „znowu problem” tylko wyciągać wnioski i się uczyć. Bo najczęściej nic nie dzieje się bez przyczyny. I może był jakiś ukryty powód, dla którego „zażarłam” (coraz więcej takich „drobnych usterek” wyłapuję w moim sposobie funkcjonowania). I dobrze mieć przy sobie ludzi, którzy rozumieją problem kompulsywnego jedzenia, podobnie jak koledzy z wycieczki do Rumunii rozumieli, że stare auta się psują, ale przede wszystkim mieli dużo większe doświadczenie ode mnie, więc bardzo mnie wspierali. W przypadku „przygody z kompulsywnym jedzeniem” fajnie jest mieć przy sobie takich ludzi, którzy niekiedy nawet przez przypadek, zupełnie nieświadomie, dzielą się swoim doświadczeniem i podsuwają ważne sugestie. A w przypadku wpadki wspomogą dobrym słowem albo radą. Choć oczywiście podobnie jak przez cały wyjazd miałam świadomość, że może coś zepsuć się tak, że nie pójdzie sobie z tym poradzić na miejscu, tak cały czas mam świadomość, że „niechcący” mogę „pójść w długą”,  wrócić do objadania się i nie potrafić przestać. Niemniej jechałam na tą wycieczkę z nadzieją, że samochód da radę, tak teraz usypiam mojego Demona Głodomorra z tą samą nadzieją, że dam radę.

Suma sumarum choć prowadzenie Trabanta nie należało bynajmniej do najbardziej  luksusowych i komfortowych doświadczeń w moim życiu i wymagało trochę wysiłku, z wakacji wróciłam przeszczęśliwa nie tylko ja, ale wszyscy uczestnicy tej wycieczki. Było to jedno z najfajniejszych doświadczeń w moim życiu. Znajomi, którzy wcześniej kręcili głowami i pukali się w czoło, po wakacjach zazdrościli nam przygód i szczęścia, które przywieźliśmy ze sobą. A ja z niedowierzaniem zrozumiałam, że kiedy jeżdżę Trabantem to jestem szczęśliwa.

Więc – przez analogię - może warto jednak zrezygnować z luksusu i komfortu, jakim jest jedzenie wszystkiego co się chce i kiedy się chce? I mimo tego, że znajomi kręcą głowami i pukają się w czoło kiedy postanawiasz mieć plan jedzenia, nie objadać się i nie odchudzać – warto zrobić to i poczuć się w końcu SZCZĘŚLIWYM?


Tylko ode mnie zależy, co zrobię ze Starym Gratem w moim garażu.
Tylko ode mnie zależy, co zrobię z moim życiem z chorobą kompulsywnego jedzenia.
Ale teraz już wiem, że nie ważne czym jeździsz, ważne ile daje Ci to radości. A Starego Grata planuję pomalować w kwiatki!

14 stycznia 2016 , Komentarze (5)

Odkryłam coś nowego.

Dotychczas identyfikowałam w sobie silne ciągotki do przejadania się i na tym się skupiałam. Ale jest też „anorektyczna” część mnie. Moja Wewnętrzna Anorektyczka cały czas sączy mi do ucha jad: „a może byś nie zjadła tej kromki chleba na kolację, same warzywka ci wystarczą, zobacz ile kalorii zaoszczędzisz, szybciej schudniesz” . „Weź se odpuść to II śniadanie, przecież nie jesteś aż tak głodna, zaoszczędzisz trochę kalorii, szybciej schudniesz”, „Co??? Impreza??? Nie wolno!!! Tam będzie jedzenie!!!”, „Idź na spacer, spalisz trochę kalorii, szybciej schudniesz. Nie ważne że dziś nie masz ochoty. To ci nie ma sprawiać przyjemności, ty masz schudnąć” . „Zjadłaś dziś 1200 kalorii? Mogłaś zjeść 1000, szybciej byś schudła”. „Obudziłaś się? Dzień dobry! Pędź na wagę, koniecznie musisz sprawdzić ile dziś masz kilogramów”. „Byłaś w toalecie? Fajnie, wskocz na wagę, może ubyło ci z 10 kg przez to, szkoda by to było przeoczyć”. „Ej, nie wchodź na tę wagę w ciuchach. Ściągaj skarpetki i stringi, będziesz mniej ważyła, przecież skarpetki to nie twój tłuszcz”. „Robisz plan jedzenia? Cudownie! A może byś tak zaplanowała ze 100 kalorii mniej? No wiesz… szybciej schudniesz…” „Zmywasz naczynia? Też dobrze. Spalisz kalorie, szybciej schudniesz”.

Uffff, prawda jest taka, że mnóstwo myśli w mojej głowie wciąż dotyczy odchudzania. Nienawidzę słowa „odchudzanie”, kojarzy mi się z totalną głupotą i brakiem zdrowego rozsądku, ale ta obsesja tkwi we mnie tak mocno, że wciąż jest na powierzchni wszystkich moich działań. I mam takie dziwne wrażenie, że moja Wewnętrzna Anorektyczka jest nie mniej paskudna od Demona Głodomorry!!!


W efekcie jest we mnie bardzo silny wewnętrzny konflikt. Demon Głodomorra chce jeść, Wewnętrzna Anorektyczka neguje każdy kęs.
Demon Głodomorra chce chronić mnie przed wewnętrznym bólem, Wewnętrzna Anorektyczka chce, żebym była szczupła.
Oba potwory chcą, żebym w ich mniemaniu była szczęśliwa. Ale jak by się nie starały, wychodzi dokładnie na odwrót.
I jak tu nie zwariować?

10 stycznia 2016 , Komentarze (5)

Poszłam na siłownię, żeby trochę radości życia podłapać, i kondycję nadrobić, i dupę uszczuplić. Ale siłownia to dla mnie czarna magia. Yyyy, w zasadzie na czarnej magii to nawet trochę się znam. Na siłowni ni huhu...
Przerażona, zestrachana, ale co tam, do odważnych świat należy!!!!

Bohatersko spróbowałam uruchomić "to urządzenie do machania rękami i nogami". Za diabła nie chciało się włączyć. Poprosiłam jakiegoś pana który ćwiczył obok. Trzeba było najpierw pomachać nogami na tym urządzonku i samo się włączyło. Yyyy.... Aha...
Potem się dowiedziałam że to się nazywa orbiterek.
Machałam na tym dzielnie całe 26 minut, całe 150 kalorii spaliłam, po czym niemal padłam trupem, ale dumna z siebie byłam co niemiara. A zmęczona jestem do teraz (choć ćwiczyć skończyłam parę godzin temu). Nawet rumieńce jeszcze mam. Taka to Ci u mnie kondycja wspaniała....

Swoją drogą nudny ten orbiterek. Ćwiczenia polegające na spacerowaniu i maszerowaniu po terenie na którym umieszczone są liczne tabliczki "wstęp surowo wzbroniony" oraz ewentualne uciekanie "w razie W" jest zdecydowanie ciekawsze... Może by tak jakiś surwiwal wprowadzili na tej siłowni dla urozmaicenia?

PS Następnym razem przetestuję następne urządzenia. Jak bum cyk cyk, z ciekawości pójdę, co też znowu Ogrzyca nawywija...

10 stycznia 2016 , Komentarze (5)

Moje życie na trzeźwo (bez kompulsywnego objadania się i kompulsywnego odchudzania) jest przerażające.
Totalny chaos, destrukcyjne nawyki, brak większej dbałości o samą siebie fizycznie i emocjonalnie, poczucie samotności i poczucie że sobie w życiu nie radzę, widzenie świata w krzywym zwierciadle… Lęki, fobie, złość, nienawiść i poczucie winy.
Poczucie przytłoczenia.
Codziennie odkrywam coś nowego i patrzę na to moje pobojowisko z szeroko otwartymi ustami.
Jak to wszystko odkręcić? Jak podnieść się z błota? Jaki pierwszy krok? Co najważniejsze?
Zadbałam już o „abstynencję”, ale co dalej?
Dookoła mnie, niczym po wielkiej wojnie, tylko zgliszcza i ogień…


Musiałabym od zera. Usiąść z kartką papieru. Zapytać siebie co jest dla mnie ważne? Powyznaczać sobie cele. Popracować nad nawykami (osłabić te które mi szkodzą, wypracować te które wspierają).

Ciągle jeszcze brak fizycznej i psychicznej siły do działania. Ale rzeczywistość kurewnie boli. Jak nie zażerasz to ból wyłazi na wierzch.



Trzeba jakoś posprzątać w tej Stajni Augiasza.

8 stycznia 2016 , Komentarze (4)

Trzydzieści jeden dni bez objadania się. Miesięcznica.
Kilka wpadek, drobnych, które były tylko wpadkami a nie zaczynkami do kilkumiesięcznej uczty - dzieki Bogu.
Trzy i pół kilograma na wadze mniej. Powoli, bardzo powoli. Kiedyś potrafiłam tyle "wykręcić" w ciągu tygodniowej diety. A teraz zajęło mi to miesiąc.
Praktycznie brak permamentnego uczucia głodu. Za to radość z jedzenia, wielka przyjemność (jak się objadałam to były tylko kompulsy, żadnej przyjemności).
Radość z tego, co dzieje się w moim życiu, bo dzieje się nie tylko "jedzeniowo". Coś się zmienia w ogrzej duszy. Mam wrażenie, że zatrybiłam tryby, których reguły znałam od dawna. Dlaczego ja wcześniej nie czerpałam z tej wiedzy?!?!?!?!?!? Tak jakby ktoś dopiero teraz nagle wyrwał mnie z ramion Demona Głodomoryy i przez to przejrzałam na oczy.
Taka ciekawostka: jakimś cudem produkuję chyba o 80% śmieci mniej niż w czasach, kiedy się objadałam. No i kasa zostaje w portfelu. Noooo nie taki procent jak w przypadku śmieci, ale też zostaje. Odczuwalnie. Fajnie. Będzie na remont Trabanta.
Minusy? Dwa. Metoda wymaga jako - takiego zaplanowania "wsadu do kotła" na następny dzień. Jak mi się cholernie nie chce. Żmudne to zajęcie. Nie tyle czasochłonne co myślenia wymaga. A myślenie boli. Ale póki co to jedyny sposób na chaos w moim jedzeniowym życiu. Drugi minus: nieprzyjemne emocje bez objadania się docierają z ogromną siłą. Ale jest to też zarazem i pozytyw: przyjemne emocje też docierają silniej. Cudownie odczuwam kontakt z drugim człowiekiem, to jest niemal fizyczne doświadczenie, silna przyjemność.
Jestem teraz bardziej świadoma siebie. Nie tylko swoich emocji, ale też swoich zwyczajów jedzeniowych. Przypatruję się sobie z boku i oczy ze zdumienia przecieram: takiego chaosu w żywieniu jak jak ja sobie wypracowałam przez całe moje dorosłe życie to ze świecą szukać. Jak ja mogłam tego nie dostrzegać?
Mam wrażenie że coś dobrego się dzieje. Nie czuję na sobie jakiegoś przemożnego gwałtu, tak jak w czasach, kiedy różnorakie diety stosować próbowałam. Odczuwam raczej spokój i nadzieję. Podoba mi się taki sposób jedzenia i działania. Odnalazłam w rózny sposób parę osób podobnych do mnie. Każdy z nas na swój sposób pcha ten swój wózek zwany "problemami z jedzeniem", ale nareszcie czuję się zrozumiana. To dla mnie strasznie ważne. Czuję się jak w domu. A właściwie jak w Domu (z dużej litery).

Miesiąc bez objadania za mną.
Trzydzieści dwa dni temu byłam w szponach kompulsów i nigdy bym nie uwierzyła, że 8 stycznia 2016 napiszę takie słowa...

6 stycznia 2016 , Komentarze (7)

W święta zebrałam się na odwagę i dałam nogę z domu. Zostawiłam mojego niezadowolonego ze wszystkiego „tatusia” (zapewniając mu wcześniej codzienne odwiedziny pielęgniarki i doglądanie sąsiadów „na wszelki wypadek”) i pojechałam w Pieniny na długie i piękne sześć dni. Razem ze mną było parę osób z rodziny Samca – bardzo fajni, ciepli, pozytywni ludzie. To dzięki nim odczarowałam złe święta i uwierzyłam, że w tym czasie kiedy w telewizyjnych reklamach trąbią o radości, miłości, pokoju i przyjaźni – te wartości można naprawdę przeżyć w prawdziwym życiu. Jestem Tym Ludziom za to bardzo wdzięczna. Chodziliśmy po górach, śmialiśmy się, graliśmy w gry dla małych dzieci. Fajnie było. Niezadowolony ze wszystkiego „tatuś” poszedł na święta do kolegi . I dobrze. Lepiej mu tam niż mielibyśmy sami tylko we dwoje próbować udawać w wigilijny wieczór że jesteśmy „kochającą się rodziną”. No i jeszcze bardzo ważny fakt – że nie musiałam marnować czasu na całą tą obrzydliwą świąteczną kuchenną krzątaninę, której szczerze nienawidzę, a mogłam go poświęcić na spacery i takie zwyczajne bycie z innymi ludźmi. To było strasznie fajne. Całą sobą, całym ciałem i całą duszą czułam się dobrze. Bardzo dobrze.

Jedzeniowo naprawdę wspaniale. Na czas wyjazdu zrezygnowałam ze szczegółowego planu posiłków, ale założyłam sobie pewne granice spożywanych porcji (tyle chleba, tyle ziemniaków, tyle zupy, tyle nabiału i yyyy… warzywa bez ograniczeń mniam). Gospodyni przechodziła samą siebie. Dodatkowo jestem jej wdzięczna, bo robiła specjalnie dla mnie wegetariańskie dodatki do posiłków. Posiłki były dwa: śniadanie i obiadokolacja. Ja sobie dorobiłam sama trzeci dodatkowy posiłek, który składał się z owoców, orzechów i kawy z mlekiem. I to mi w zupełności tam wystarczało, pomimo dość aktywnie spędzanego czasu. Chodziłam najedzona. Jedynie na co uważałam to na ciasta i ciasteczka – skosztowałam smakołyków w wigilię ale potem omijałam je szerokim łukiem. Nie było łatwo się tłumaczyć wszystkim dookoła dlaczego nie chcę „tylko jednego”. No bo jak tu się tłumaczyć, że ma się taką „chorobę” że jak się zje „tylko jedno” ciasteczko to niechcący można potem w ciągu godziny zjeść całe ciasto dostępne w promieniu kilometra i jeszcze wyjeść gospodyni z garnka kluski które dopiero zaczęły się gotować? Mówiłam że „nie, bo na jednym nie poprzestanę” i nie tłumaczyłam się głębiej. Kręcili głowami, przekonywali, w końcu zajmowali się swoimi ciastkami i wszyscy byli zadowoleni. W końcu więcej ciasteczek zostawało dla innych! W efekcie waga w czasie świątecznego wyjazdu spadła o pół kilograma. No i super!!!

Dobra passa trwała jeszcze do Nowego Roku. W sumie od 8 grudnia pozbyłam się trzech kilogramów. Centymetry w talii, brzuszku i biodrach też się zmniejszyły. Bo to właśnie od 8 grudnia, po rozmowach z dwoma osobami które mają podobne problemy z jedzeniem nagle jakimś cudem przestałam się objadać, wprowadziłam plan jedzenia z 4 posiłkami w tygodniu i 3 w weekendy i pilnowałam żeby nie podjadać między posiłkami. Skąd na to wzięłam siły? Nie wiem. Ta zagadka jest dla mnie niepojęta i nierozwiązywalna. Może to dlatego, że poczułam się zrozumiana przez kogoś? Gdybym znała rozwiązanie tej zagadki – stosowałabym tę „sztuczkę” zawsze wtedy, kiedy dopada mnie Demon Głodomorra i tracę nad sobą panowanie.


Niestety po Nowym Roku wszystko zaczęło się chwiać. Za mną dopiero pięć dni stycznia, a już trzy razy „zajadłam”. Z czego wczoraj to już tak dosyć konkretnie, zupełnie świadomie urządzając sobie wcześniej zakupy produktu, który zwykle pożeram w stanowczo za dużych ilościach (to znaczy tyle ile widzę tyle zjem) I nie są to bynajmniej warzywa ani owoce, tylko zawsze produkty tłuste, słodkie albo słone, bardzo przetworzone i bardzo kaloryczne, a często i dość drogie niestety. Najgorsze jest to, że to naprawdę działa tak, jakby opętywał mnie najprawdziwszy Demon Głodomorra i dyktował mi co mam robić wbrew własnej woli. Ja jestem totalnie świadoma tego co robie, wiem że nie będzie dobrze jak zjem to czy tamto, ale coś we mnie krzyczy „tylko troszeczkę” i choć wiem że na troszeczce się nie skończy, to i tak pędzę do sklepu, kupuję i pożeram. Jestem świadoma, że to jest ostatni moment kiedy jeszcze mam wybór – powiedzieć nie, zawrócić spod sklepu albo w ostateczności odłożyć produkt z powrotem na półkę albo do lodówki. Ale coś we mnie nie chce odwrotu. Chce się najeść. „Potem będziesz rozkminiała jak to zrobić żeby w przyszłości się nie objadać – teraz szamaj” – krzyczy coś wewnątrz mnie. A ja ulegam i … rozpływam się w dzikiej przyjemności, po to tylko żeby za chwilę uświadomić sobie, że wcale nie odczuwam przyjemności ze zjadanej trzeciej pod rząd tabliczki czekolady mojej ulubionej firmy albo trzeciej pod rząd porcji innego ulubionego produktu. Przyjemność trwa chwilę. Potem to już tylko jakaś agonia. Więc dlaczego to robię?  Konia z rzędem temu, który zna odpowiedź…


Znowu rozmawiałam wczoraj z osobą o podobnych problemach. To znaczy najpierw się objadłam a potem rozmawiałam. Może sensownie byłoby zacząć od rozmowy a nie od objadania, ale bałam się że znajoma nie będzie w stanie unieść mojego problemu z chęcią objedzenia się i stanie się diabli wiedzą co. A może po prostu nie chciałam pozbawiać się przyjemności z objedzenia, słusznie zakładając, że rozmowa z mądrą i życzliwą osobą może wpłynąć hamująco na mój apetyt? Rozmawiałyśmy o swoich doświadczeniach a ja rozkminiałam, po jaką cholerę ja się tak obżarłam.
Tak mi do głowy przyszło, że może to kwestia smaku tego, co mam w planach zjeść. No bo w planach miałam buraczki, które mi się – szczerze pisząc – w ogóle nie udały. Chciałam być nadgorliwa, przestrzegać zasad i unikać cukru. I nie posłodziłam tych buraczków. Dałam tylko trochę cytryny i oleju. W efekcie były kwaśne i niezachęcające. Do tego były jeszcze przedwczorajsze… W takiej sytuacji logiczne, że kombinowałam jak by tu zastąpić niesmaczny produkt czymś bardziej smacznym. A że byłam głodna, zmęczona, na dworze było ciemno i zimno, a do tego było mi smutno – no to co zrobiłam? Kupiłam coś mega bezwartościowego, tłustego, kalorycznego i drogiego. No i zjadłam. Acha, czyli muszę pilnować żeby te moje jedzonko zawsze było smaczne i absolutnie nie próbować nadgorliwie na siłę przestrzegać ślepo wszystkich zasłyszanych zasad. Nie jestem uzależniona od cukru, łyżeczka cukru nie spowodowałaby u mnie ataku wilczego głodu. Za to kijowo przyprawione buraczki być może właśnie stały się przyczyną tegoż głodu.
Ach, no i jeszcze jedną przyczynę znalazłam jedzenia byle czego. Zaplanowałam sobie wypasione śniadanie, które miało być super smaczne ale też wymagało sporo czasu na przygotowanie (około pół godziny). Jednego dnia niespodziewanie musiałam wcześniej pojechać do pracy, drugiego dnia zaspałam -  w obu przypadkach tego wypasionego śniadania nie zjadłam a potem kombinowałam byle co. Wieczorem skończyło się ze słoikiem nutelli… Jeszcze gorzej było, jak mi się nie chciało i nie zrobiłam sobie żadnego planu jedzenia na najbliższy dzień a przy okazji miałam pustawą lodówkę. Znowu wpieprzanie byle czego chemicznego, przetworzonego, drogiego i mega kalorycznego a za to wcale nie sycącego. Czyli potrzebny mi realistyczny plan, możliwy do wykonania, w miarę pełna lodówka oraz dobry pomysł na parę „zamienników” w razie „jakby co” – bo tych „jakby co” to w moim życiu dość sporo.


Po rozmowie podziękowałam znajomej za dobrą energię, która pomogła mi dojść do tych wniosków i popędziłam do komputera, żeby zaplanować szamanko na dzisiaj. (Kiedyś fascynowała mnie informatyka i dzięki temu często komputer pomaga mi w takich praktycznych sprawach). Póki co I i II sniadanie OK. Ale to nic nie znaczy, bo moje demony budzą się prawie zawsze dopiero po siedemnastej. A ja jak na złość po pracy odwiedzam w szpitalu znajomą, znowu obiadek będę miała opóźniony i … i diabli wiedzą co dalej…

Na razie jest dobrze.

18 grudnia 2015 , Komentarze (9)

Podejście tysiąc pięćset sto dziewięćset.
Tym razem zasady naprawdę są proste. Już prościej nie można.
Dzień wcześniej opracowuję sobie co następnego dnia będę jadła i w jakich godzinach.
Trzy duże posiłki plus jedna przekąska złożona z owoców, orzechów i mleka.
Śniadanie takie, żeby  najeść się „aż po kokardki”. Żeby trzymało cały dzień.
Późny obiad, żeby nie wpaść w popołudniowy jedzeniowy ciąg.
Kolacja taka, żeby syta iść spać.
Żeby czasem nie wyleźć z łóżka i nie opędzlować lodówki.
Nie dowierzam samej sobie. Wszystko może się zdarzyć.
Kalorczynie na poziomie tysiąc pięćset. Tak plus minus. Żeby nie poczuć głodu.
Kilka najbardziej podejrzanych produktów wykreślone z listy – żeby czasem nie popłynąć.
Skomponować to wszystko tak, żeby było smacznie i jak najbardziej normalnie.
O ile słowo „normalnie” w ogóle można stawiać obok mojego imienia…
Jasno określone zasady, które wymyśliłam sama i w pełni zaakceptowałam.
I ślubowałam sobie, że nie będę okłamywała samej siebie.
Trochę to wszystko trudne i przerażające dla kogoś, kto żyje w ogromnym chaosie – czyli dla mnie.
Przecież nigdy normalnie nie jadłam.
Wkurwia mnie konieczność trzymania się planu.
Ale paradoksalnie TO daje wolność.


I tylko w tych chwilach, w których do niedawna obżerałam się na maxa, teraz – na trzeźwo - dostrzegam jaką pustkę sobie w życiu zrobiłam. Porozwalane relacje. Brak pomysłu na przyszłość. Brak pomysłu na dziś. Brak pomysłu jak to zmienić. Ryczeć się chce.
Teraz – na trzeźwo – wyraźnie widzę, dlaczego w niektórych momentach nie  potrafiłam przestać jeść. Jedzenie jednak sporo załatwia. Łata dziury, których nie chcemy w naszym życiu dostrzegać. Naprawdę zamula i zmienia perspektywę. Pewne rzeczy dopiero na trzeźwo widać wyraźnie. Co wcale nie znaczy, że to jest fajne. Czasem boli jak cholera.


Dziesięć dni bez objadania.