Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

17 grudnia 2015 , Komentarze (4)

Darzy mi się nieziemsko.

Na Mikołaja dostałam karnet na siłownię i fitness.
Postanowiłam popróbować wszystkich specjałów tam proponowanych.
We wtorek poszłam sobie na siłownię. Pan trener pokazywał mi co mogę ćwiczyć. Czułam jak pracuje każdy mięsień i jak mi się robi gorąco. Ogólnie wyszłam z tych zajęć bardzo zadowolona i z poczuciem że chce mi się żyć. Dziś poszłam na zajęcia taneczne. Uwielbiam tańczyć. Tydzień temu nie bardzo łapałam kroki, ale dziś miałam lepszy dzień i szło mi o wiele lepiej. W dodatku skupiłam się na krokach tak bardzo, że totalnie zapomniałam o całym świecie. Po prostu odlot. Z zajęć wyszłam mocno zmęczona, ale naprawdę zadowolona.
Ewidentnie czuję, jak ruch poprawia mi samopoczucie. Wciąga, daje satysfakcję, rozluźnia. Zupełnie jak… jedzenie :) To ogromny postęp u mnie, bo kiedyś w ruchu nie znajdowałam żadnej satysfakcji.
W planach kolejne zajęcia, między innymi joga. Przejrzę „rozkład jazdy” i wynokwię sobie coś jeszcze.


A w ramach promocji nowej firmy cateringowej dostałam dwa dni wege fit cateringu gratis. Jeden dzień oddałam koleżance a jeden zostawiłam sobie. Naprawdę jestem zadowolona z tego co mi przygotowali. Fajne, kreatywne dania, a przede wszystkim smaczne. A kotlety sojowe w zalewie pomidorowej – po prostu bajka. Najlepsze kotlety sojowe jakie kiedykolwiek jadłam. Jak by tu stworzyć takie samo danie? Muszę pokombinować!


No, ale największym darem jest oczywiście „abstynencja” od przejadania się. Niczym trzeźwiejący alkoholik z namaszczeniem liczę każdy dzień i uroczyście odhaczam w kalendarzu. Każdego ranka odhaczam dzień, który minął. Nie robię tego wcześniej, po kolacji, bo wcale sobie nie dowierzam, czy za chwilę nie zerwę się z łóżka i nie opędzluję całej lodówki. Dopiero rano świętuję zwycięstwo poprzedniego dnia. Taka krucha bardzo jeszcze jest ta moja „abstynencja”.
Waga spada powoli, bo i nie ograniczam za bardzo tego menu. Ciągle bardzo się boję, że Demon Głodomorra wróci i znowu stracę panowanie nad jedzeniem.
A teraz czuję wolność. Cudowną wolność. To takie energetyczne uczucie, kiedy znowu mogę być panią samej siebie, jeść to co chcę, znowu odczuwać radość z jedzenia, czuć smaki, cieszyć się zapachem. Niczym dziecko na koloniach zjeść te swoje wyznaczone posiłki i biec cieszyć się życiem. Świat niezamulony przejedzeniem wygląda inaczej. Bardziej intensywnie. Więcej radości. Więcej smutku. Więcej złości. Więcej namiętności. I… więcej czasu :)



Dziewięć dni bez objadania się.

16 grudnia 2015 , Komentarze (3)

Osiem

15 grudnia 2015 , Komentarze (4)

7 dni bez objadania się.
Po 9 miesiącach jedzeniowego ciągu te 7 dni to cudowna sprawa :)

13 grudnia 2015 , Komentarze (5)

Wczoraj wieczorem wróciły trudne sprawy i trudne emocje.
Uświadomiłam sobie boleśnie mnóstwo problemów, które muszę JAKOŚ rozwiązać.
Zainteresowanie psychologią wniosło wiele, ale problemy muszę rozwiązać sama. A nadal nie potrafię. Mój mózg mnie oszukuje, moje emocje robią sobie ze mnie jaja, mam wrażenie że chodzę po tym świecie po omacku. Trudno mi zaufać samej sobie.
Do tego mnóstwo innych drobnych problemów które "normalni" ludzie pewnie rozwiązaliby w jeden weekend
Czuję się z tym wszystkim ogromnie samotna.


Pięc dni bez objadania się.

12 grudnia 2015 , Komentarze (4)

Ogrzyca otwarła drzwi garażu i z miłością popatrzyła na małe plastykowe autko.
- W Trabancie jest wszystko co kocham - powiedziała głośno sama do siebie, parafrazując znane powiedzenie o górach, po czym wsadziła łapę do bagażnika, wyjęła z niego patelnię, oblizała się szelmowsko i podskakując jak Pippil Langstrumpf wróciła do domu.

CZTERY DNI BEZ OBJADANIA SIĘ. 
Zaczynam odzyskiwać radość życia. Dziś rano poczułam TO: szczęście!

11 grudnia 2015 , Komentarze (7)

Od Szefowej dostałam na Mikołaja karnet na siłownię/fit/saunę. Wczoraj poszłam sobie na pierwsze zajęcia. Kondycja najgorsza z całej grupy. Chyba zaczynam rozumieć że ruch jest mi potrzebny. Nie po to żeby schudnąć, tylko żeby lepiej się czuć. A w jakim stanie jest moje ciało to miałam okazję się przekonać wczoraj. Karnet to był naprawdę świetny pomysł! Mam nadzieję że będzie to początek czegoś fajnego w moim życiu.


Kiedyś dawno temu skorzystałam sobie z paru dni fit-cateringu. Dziś zadzwoniła jakaś pani że firma się łączy, przekształca bla bla bla i proponuje mi w przyszłym tygodniu dwa dni cateringu gratis. Dlaczego nie? :) Gotować nie muszę. Płacić nie muszę. A nowe pomysły na „wsad do kotła” podadzą mi… na talerzu.


A za mną trzy dni bez przejadania się!!!! Trzy zajebiste dni!!!
Niedawno czytałam w jakimś poradniku „przestań się przejadać a zaczną dziać się cuda”. No to się dzieją. Ale fajnie!



Na kartce z kalendarza na której od niedawna odhaczam sobie dni przejedzone i nieprzejedzone zawiesiłam dziś rano znaczek z Trabantem . Ta DDRowska plastykowa gadzina działa na mnie antydepresyjnie, radościopędnie, uśmiechogennie, energetycznie i ogłupiająco. Zawiozła mnie w wiele cudownych miejsc gdzie przeżyłam wiele fajnych chwil i przygód z różnymi fajnymi ludźmi. Niech wisi na kartce do odhaczania dni bez przejadania się i promieniuje dobrą trabancią energią.


No kurna chata w takich warunkach to można żyć! J

10 grudnia 2015 , Komentarze (7)

Ostatnio mocno skupiałam się na psychologicznym aspekcie uzależnień, ale od paru tygodni zainteresowała mnie fizyczna strona uzależnienia od jedzenia.
Jakoś zupełnie zawieruszyła mi się w głowie informacja, że niektóre produkty spożywcze mogą mieć działanie podobne do narkotyków – podnoszą poziom dopaminy w mózgu. Krótko mówiąc: robią nam dobrze. Sprawiają przyjemność. Poprawiają samopoczucie. A mózg szybko się uczy. I niechętnie zapomina.


Ależ ja doskonale znam ten mechanizm: czuję złość, smutek, zmęczenie, rozdrażnienie, beznadzieję – świadomie sięgam po konkretne jedzenie i… odpływam. Ból mija. W każdym razie mija na tyle, że można żyć. Albo wegetować. Jedzenie uspokaja. JEDZENIE ZAMULA. Wychodzi na to, że funkcjonuję jak na haju. Niczym na mocnych środkach uspokajających. Albo narkotykach. Moje rytuały jedzeniowe zupełnie są podobne do znanych z filmów scen, kiedy wygłodzony narkoman sięga po swoją działkę. Również to co dzieje się ze mną później – uspokojenie, otępienie - paskudnie przypomina kolejne sceny z filmu z narkomanem.


A więc jestem zamulona. Naćpana. Ja, porządna obywatelka RP codziennie chodzę naćpana… Ale jaja! Co gorsza, byłam też naćpanym dzieckiem. Naćpaną nastolatką. Przećpałam dorosłość.
Ćpam. Zamulam się. Nie czuję. Funkcjonuję jak pół-żywe zombie.
Trzasnęła we mnie ta świadomość jak grom z jasnego nieba…


A no bo to dlatego że uciekam przed… - tu mogłabym napisać piękny, głęboko emocjonalny, stustronicowy wykład z psychologii. Ale nie o to w tym wpisie chodzi. Tylko o to, KTÓRE JEDZENIE ZAMULA. Które mnie uzależnia? Które zmusza do jedzenia nawet wtedy, kiedy już dawno boli brzuch? Kiedy nie potrafię skończyć tylko na jednej porcji? Po które produkty sięgam w momentach kiedy Demon Głodomorra przejmuje nade mną władzę?


Na początek w głowie wyświetliła mi się pizza, czekolada i nutella. To moje ulubione pozycje na liście zakupów w „trudne dni”. Oraz chipsy. Zaraz potem obficie dostępne w sklepach gotowe placki i krokiety, które często i gęsto zjadam wprost z opakowania pod sklepem.  Oraz chińskie zupki, zjadane standardowo po dwie lub więcej na raz. Nie raz też popłynęłam na frytkach i zapiekankach, wędrując od jednej budki z fast foodem do drugiej (bo wstyd mi było kupować to wszystko w jednej). A w godzinach porannych gotowe kanapki w barze w naszym biurowcu. Idąc trochę dalej lista ogarnęła zupełnie „niewinne” suszone pomidory w oleju i Pesto – to produkty, które po otwarciu opakowania przeważnie muszę zjeść do końca. Mocno podejrzany wydaje mi się żółty ser, którego też zjadam z reguły więcej niż planowałam. I te fajne małe różnosmakowe serki „Hochland”, których krążek kupuję z myślą o podzieleniu ich sobie na 8 porcji, a w chwilę później zjadam na raz całe 200g. Podobny los spotyka kubeczki serka „Almette” (pół biedy jak w lodówce jest tylko jeden). Rzekomo niewinne kiełbaski i wędliny sojowe też najczęściej lądują u mnie w brzuszku za jednym kłapnięciem (choć za każdym razem obiecuję je sobie podzielić na kilka porcji). Najrzadziej na mojej liście poprawiaczy humoru pojawiają się… pączki i ciastka, no niemniej jednak zdarzają się. Zastanawiam się nad rolą pieczywa na tej liście. Mam wrażenie że u mnie stanowi ono tylko dodatek do wymienionych wyżej „smakołyków”.  Samym chlebem z zasady się nie objadam. A z kolei kanapkami z pomidorem to chyba jeszcze nigdy się nie przejadłam. Za to chlebem z dajmy na to serem a i owszem. Więc może chleb dopiero  w połączeniu z „dopalaczami”? Nigdy też nie wpadłam na pomysł żeby naćpać się samymi ziemniakami albo samą kaszą. Ale ziemniaki z „omastą” jako dodatek do obiadu stanowią już poważne wyzwanie. Za to po makaronie najczęściej odczuwam nienasycenie i sięgam po kolejne pokarmy (i raczej nie jest to marchewka). A więc makaron też jest podejrzany… I jeszcze na mojej liście rzeczy podejrzanych ląduje obiadek gotowany na dwa dni, bo niechcący mogę go zjeść w jeden dzień. A no i jeszcze ciekawostka – majonez – kiedyś number one na mojej liście (mogłam zjeść cały słoik na raz) a dziś nieszkodliwy dodatek który stoi sobie tygodniami w mojej lodówce używany po troszku i w zasadzie nawet w chwilach najgorszego doła jest bezpieczny. Pewnie się przejadł.

Oczywiście po zjedzeniu czegokolwiek z tej listy odczuwam PRZYJEMNOŚĆ. A właściwie… zmniejszenie bólu duszy. Czyli zamulenie chyba…




Jedzenie produktów z powyższej listy powoduje u mnie uspokojenie i zamulenie. Czyli naćpanie. Ale co gorsza powoduje potrzebę sięgania po kolejne pozycje z tej wyliczanki, nawet kiedy boli już brzuch, bo w głowie, a może w duszy ciągle coś woła  „jeszcze!”. Ich odstawienie powoduje tą magiczną sytuację, że potrzeba objadania się słabnie. Z tym, że COŚ tu musi jeszcze zaskoczyć. Nie wiem co jest tym czymś, ale nie wystarcza samo postanowienie że od teraz omijam szerokim łukiem podejrzane produkty. U mnie to nigdy tak nie działa. Nagle dzieje się COŚ. I na chwilę jest spokój. Aż do kolejnego ciągu, co tylko wybitnie świadczy o tym, że to jednak uzależnienie.


Choroba duszy i ciała.
Nie chodzi o to że się teraz rozgrzeszam. Chodzi o to że próbuję zrozumieć i coś z tym do jasnej cholery zrobić!!!



Za mną dwie pełne doby bez obżerania się.

9 grudnia 2015 , Komentarze (9)

Po wakacjach - z których wróciłam mega zmęczona - nie potrafiłam już złapać równowagi i wpadłam w żarciociąg.
Waga poszybowała w górę.
Z 82 kg w wakacje do nawet 92 kg późną jesienią.


Po raz kolejny, dzień po dniu metodyczne obżeranie się niemal do bólu i codzienne postanowienia „od jutra”.


Kiedyś myślałam że to kwestia silnej woli. Ale ona zawodzi.
Potem myślałam, że problem załatwi znajomość dietetyki. Myliłam się.
Jeszcze później wierzyłam, że to kwestia psychologii. Ale i ona tutaj wysiada.
Miałam też fantazje, że większa ilość ruchu załatwi sprawę. Nie załatwiła.



Czuję się jakbym waliła głową w mur.
Równie dobrze mogłabym kamień uczyć fruwać…

31 stycznia 2015 , Komentarze (9)

Sylwestra przepłakałam. Nic nie było  takie, jakie chciałabym aby było.

Kiedy moja waga jest w normie, życie staje się barwniejsze. Jest więcej działania, więcej radości, więcej sięgania po to czego pragnę. Nawet życie duchowe wzbija się na wyżyny. To jest taki czas, kiedy wszystkiego „chce mi się chcieć”.
Ale kiedy waga rośnie, wszystko przestaje być fajne.

Nie o to chodzi że uzależniam fajność życia od wagi. Nie!
Chodzi o to, że życie zaczyna stawać się fajne, kiedy zaczynam o siebie dbać. I nie mam tu na myśli brania codziennej kąpieli i regularnego przycinania pazurów. Chodzi mi o dbanie o jakość życia chociażby poprzez jedzenie. Poprzez higienę zdrowego odżywiania się.
U mnie źle się dzieje, kiedy nie radzę sobie z problemami życia i zaczynam odżywiać się byle jak. Po prostu wpadam w jedzeniowy ciąg. Wtedy już nic nie jest ważne. Byle się nażreć i odlecieć. Tak, to jest tak samo jak z narkotykami, alkoholem, nałogowym seksem czy hazardem. Wpadasz w szpony uzależnienia i resztę masz głęboko w dupie. Swoją do wczoraj jeszcze silną wolę też masz w dupie. Zaczynasz spadać na łeb na szyję. To się nazywa ciągiem. I nie jest to fajne.


U mnie lekarstwem na takie nieprzyjemne stany staje się higiena odżywiania. Nie wiem czy istnieje taki zwrot jak „higiena odżywiania” czy wymyśliłam go na poczekaniu teraz. W każdym razie chodzi o zdrowe i regularne odżywianie i unikanie rzeczy mocno przetworzonych, również słodyczy. A przede wszystkim nie przejadanie się do nieprzytomności. Ameryki nie odkryłam, w każdej najgłupszej nawet gazecie piszą takie mądrości. Ale kurna chata u mnie się sprawdza.
Nie zawsze jest łatwo. Bo jak jesteś w ciągu to wyjść na prostą nie jest łatwo. Ale jak już wyjdziesz to jest szansa się trzymać. Jak już sobie poradzisz i wychodzisz na prostą, zyskujesz WOLNOŚĆ. Wolność do robienia tego, czego pragniesz. Kiedy nie zajadam całej energii jaką mam w sobie, mogę ją wykorzystać do tworzenia lepszego „dziś”. Kiedy się przejadam, energia umiera.
Nie mam niezawodnej receptury na wyjście z ciągu. Nikt jej nie ma. Nie ma niezawodnej receptury na wyjcie z ciągu hazardu, seksu, zakupów, alkoholu czy objadania. Każdy musi szukać drogi w sobie samym. Każdy jest inny. Mam wrażenie, że kiedy mocno o siebie dbam, o moje potrzeby fizyczne, emocjonalne i duchowe, wtedy powoli wracam do względnej normalności. Kiedy moje potrzeby pozostają niezaspokojone, wtedy budzi się Demon Głodomorra. Swoją drogą ja już nawet gościa polubiłam. Bo kiedy on się pojawia, to dla mnie znak, że zaniedbałam samą siebie. Może nie pozwoliłam się sobie wyspać? A może pracuję za dużo? A może przemarzłam? A może mam jakieś ogromne emocjonalne obciążenie i trzeba to rozpracować jakoś? Mnie naprawdę niewiele potrzeba, żeby od jednorazowego „zrobienia sobie dobrze” jedzeniem wpaść w ciąg na kilka miesięcy a nawet lat. Granica jest strasznie płynna.


Pierwszego stycznia leżałam brzuchem do góry i dyskutowałam sama z sobą.
Bo z jednej strony wcale nie podoba mi się określenie „nie wolno ci się objadać”. Jak to nie wolno mi czegoś jeść? To ogranicza moją wolność!
Ale z drugiej strony jednak zadbanie o jakość paszy wpływa na jakość życia.
No ale jak tu jeść zdrowo, jak przebywam między ludźmi i oni pewnie nie zrozumieją… Będą na mnie wywierać wpływ, żebym jadła tak jak oni. Prawo tłumu. To jest męczące. Jak ja sobie poradzę?
Leżałam tak i myślałam… Aż wymyśliłam.
Że to wcale nie jest tak, że czegoś mi nie wolno. Wszystko mi wolno. Mam wolny wybór.
Mogę się znieczulić i objeść. Wolno mi. Nikt mi nie zabroni. Ani nie zmusi.
Mogę zadbać o moje regularne jedzenie i jego jakość. Też mi wolno. Nikt mi nie zabroni. Ani nie zmusi.
Jedyne co MUSZĘ, to dokonać wyboru pomiędzy tymi dwoma alternatywami. Bo nawet nie robiąc nic, też dokonam wyboru. Tylko czy wtedy będę zadowolona?
Wolność polega na dokonywaniu wyborów w zgodzie z własnymi potrzebami i branie odpowiedzialności za ten wybór. Wolność polega również na poniesieniu konsekwencji swoich wyborów, w tym przypadku na pożegnaniu się z wykorzystywaniem jedzenia do znieczulania oraz z przyjemnością jaką daje objadanie. Wolność to czerpanie radości z efektów swojej ciężkiej pracy. Kiedy budzisz się rano i czujesz się lekka, brzuch Cię nie boli i wstajesz z większą energią. A jedzenie nareszcie naprawdę Ci smakuje (bo jak jestem w ciągu jedzeniowym to paradoksalnie wcale mi nie smakuje!) To jest strasznie fajne.
Tu się robi paradoks, ale kiedy rezygnuję z przyjemności objadania, to wtedy dopiero  naprawdę zyskuję przyjemność z jedzenia a do tego pewną lekkość.
Tak trochę filozoficznie przeformułowałam sobie swój problem na wyzwanie i dobre działanie.


W efekcie zyskałam energię do działania.
Od prawie roku uczę się komponować posiłki tak, żeby jeść pięć razy dziennie. Powoli mi idzie bo uczę się sama. Od dawna interesuje mnie dietetyka. Doświadczenia robię na sobie. Ale idzie mi coraz lepiej. Posiłki stają się nie tylko coraz bardziej wartościowe, ale i coraz bardziej syte, a co najważniejsze: coraz to smaczniejsze. Po co? Po to, żebym miała PRZYJEMNOŚĆ. Bo jak śpiewał bardzo dawno temu David Gahan „przyjemność – mały skarb”. I mnie to pasi. Coraz częściej spotykam się z okrzykiem znajomych „ojej, ależ ty sobie dogadzasz”.  Oj dogadzam. Milion razy bardziej niż jak bym kupiła w sklepie tabliczkę czekolady i pożarła ją pod sklepem.
Świat jest siłownią, wystarczy kreatywność. Pan Bóg hojnie nas w tym roku obdarza śniegiem, więc siłownię mam tuż za drzwiami. A podwórko spore. Przy mokrym śniegu ponad półtorej godziny machania łopatą. I to za darmo, nie trzeba płacić wejściówki! A widok odśnieżonego podwórka i chodnika, skrzącego się w świetle latarni miliardami iskierek marznącego śniegu: bezcenne! Wrzucanie węgla do pieca to też spory ubytek kalorii (że nie wspomnę o kaloriach spalonych na domyciu się po tejże czynności hi hi). Spacery też mamy gratis. Można spacerować dowoli. Można wyciągnąć przyjaciółkę na pogaduchy na spacerze. Będzie przyjemne z pożytecznym. Sprzątanie też spala kalorie. A jaka przyjemność potem w czystym legowisku egzystować! Tańczyć też można do woli. Na różnych internetowych serwisach muzyki jest od zatrzęsienia. Można też iść na zabawę. Jak nie masz kasy to zabawy za 15 złotych też się znajdą. Właśnie się dziś wybieram. Żeby potańczyć. Bo lubię.
Kiedy wzięłam się za siebie, wsparcie znalazłam tam, gdzie zupełnie bym nie szukała! Przyjaciółka która zawsze była szczupła w wyniku różnych życiowych perturbacji przytyła. Nigdy wcześniej odchudzaniem się nie interesowała. Zasady dietetyki nie były jej potrzebne. Teraz odkrywa je od zera. A ja, stara wyga, odkrywam to wszystko przy niej na nowo. Niby to wszystko wiem, niby to wszystko znam, ale jakoś chłonę tą jej fascynację tematem, jak bym sama była neofitką. I wiecie co? Daje mi to tyle energii, ile dało mi, kiedy bardzo dawno temu sama poznawałam podstawy. Taki powiew świeżości i entuzjazmu. Wymieniamy się codziennymi doświadczeniami. Nie działamy tak samo, ale pewne tematy nam się zazębiają. Czasem korzystam z jej przepisów. Niektóre się przyjmują na moim gruncie i wzbogacają moją kuchnię. Ale przede wszystkim mogę jej się wygadać. Dla mnie to bezcenne!  A i cel mamy wspólny. Chudniemy wspólnie aby pięknie wyglądać na weselu. Jej weselu :) Czas mamy do 13 czerwca. Każda z nas ma ten cel inny (inną ilość kg), ale co to za różnica, skoro działania podobne!
Psychologia interesuje mnie cały czas. Ciągle szukam odpowiedzi na pytania. Poznaję siebie. Uczę się. Bez niej nie zrozumiałabym mechanizmów które mną rządzą.
Bóg. Jedyny gościu, któremu o 11 w nocy mogę się wypłakać, że sobie nie radzę, że wszystko się wali i pieprzy. A na drugi dzień rano rozwiązanie podsunięte mam pod nos. Coaching za free. Dzięki Ci Panie Boże że masz dla mnie zawsze czas!



Efekty?
Po miesiącu:
Minus 4,2 kg;
Minus 5 cm w talii;
Minus 4 cm w pasie;
Minus 4,5cm w biodrach;
Minus 2 cm w udzie;
I teraz uwaga, będzie hit: Cały czas najedzona! I przez większość czasu zadowolona z tego co je (przez większość, nie zawsze, bo kucharka ze mnie jak z koziej dupy trąba, pierwsze miejsce w konkursie na „chujową panią domu” gwarantowane, więc i tak sukces że większość moich posiłków jest jadowitych!


31 grudnia 2014 , Komentarze (5)

Postanowiłam, że w tym roku Wigilii robić nie będę. W zeszłym roku jak zwykle przygotowywałam wszystko sama, tata jak zwykle palcem nie kiwnął żeby pomóc tylko czekał żeby go obsługiwać, o prezencie zapomnij, nawet po ostatnie zakupy sama w Wigilie musiałam biec a na koniec usłyszałam od taty „robisz ciulate święta”. Miarka się przebrała!


Na wiosnę Wielkanoc świętowałam już sama. Wsiadłam w samochód i pojechałam przed siebie, na Jurę Krakowsko – Częstochowską, do Olsztyna koło Częstochowy. Łaziłam samotnie po lasach i skałkach, byłam szczęśliwa w święta – po raz pierwszy od dwudziestu paru lat. Tatę zaprosiła pani która u niego sprząta i też był zadowolony.


W Wigilię chciałam zrobić podobnie. Ale ciemno, zimno, łazić nie ma gdzie, a samotnego przedwojennego domku, który znalazłam na Jurze właściciele nie wynajmują zimą. No i znowu te wyrzuty sumienia: Że jak to? Tatę na święta zostawić? Kto to widział? Wyrodna córka! Ludzie zostawiają nakrycie dla niespodziewanego gościa a ty chcesz tatę zostawić? Tak nie można! W efekcie nie miałam za bardzo pomysłu co ze sobą w tą Wigilię począć… Wiedziałam tylko, że w domu być nie chcę.


Dzień przed Wigilią zadzwonił mój Samiec, że on też nie ma ochoty na święta, że jak chcę, to on zaprasza, ale on nie ma choinki ani porządku ani niczego. Po prostu będziemy sobie siedzieć razem i jeść byle co. Zgodziłam się.


Wspólnie przygotowaliśmy sobie kolację.
Na stole stanęło zgodnie z tradycją: DWANAŚCIE DAŃ!!!
To znaczy: herbata, ketchup i 10 placków ziemniaczanych :) :) :) :) :)


Po raz pierwszy w życiu Wigilii nie świętowałam przy stole zastawionym obficie tym, co narzuca tradycja i społeczeństwo. Nie harowałam jak głupia robiąc zakupy i przygotowując przez dwa dni jedzenie. I wiesz co? Znowu poczułam się szczęśliwa. Było dużo mniej pracy a trochę więcej wspólnego przeżywania. Tak naprawdę tylko za tym tęskniłam…


Po raz drugi w tym roku zanegowałam narzucony przez tradycję sposób spędzania świąt i mimo początkowych ogromnych wyrzutów sumienia (musiałam zostawić tatę który uwielbia robić z siebie ofiarę) w efekcie poczułam się szczęśliwa. Czy nie o to do jasnej cholery chodzi???


A tata? Tatę zaprosił… mój kolega do swojej mamy, bo dzień wcześniej zwierzyłam mu się ze swoich rozterek. I tata sobie chwalił, że dużo jedzenia było. No, czyli wszyscy zadowoleni…


Kiedy wróciłam po dwóch dniach, tata trzymając w łapie prezent który mu zostawiłam, tłumaczył się, że mu nieswojo bo on dla mnie prezentu nie ma.
- Nie pierwszy raz - odparłam i spokojnie odeszłam w swoją stronę. Nie pierwszy raz nie dostałam od niego prezentu w święta (chyba nigdy w dorosłym życiu nie dostałam), ale pierwszy raz miałam to naprawdę w dupie, że tak niewiele dla niego znaczę.
Może nareszcie zaczynam dorastać?