Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

30 listopada 2014 , Komentarze (5)

Listopad upłynął pod znakiem problemów z zębem. Najpierw na siłę chciałam go uratować. Jak się nie dało, długo zbierałam się na odwagę usunięcia. W końcu trzy dni temu to zrobiłam. Bałam się strasznie. To mój pierwszy wyrwany ząb. Emocjonalnie to było dla mnie okropne przeżycie. Nigdy nie myślałam, że tak okropnie będę się bała wyrwania zęba! W dodatku, nie mogąc się pogodzić ze stratą, postanowiłam na jego miejsce zrobić sobie implant, co oczywiście dodatkowo spotęgowało strach, bo samo wyobrażenie że ktoś mi będzie wkręcał śrubę w kość powodowało nocne koszmary już na kilka dni przed zabiegiem. Przeżycie było straszne nie tyle fizycznie czy finansowo, ile właśnie emocjonalnie. Rozmawiałam ze znajomymi i wszyscy oni jakoś do tego podchodzili w miarę normalnie (również ci, którzy robili implanty), tylko ja wpadłam w jakąś mega panikę…

Ból po zabiegu dość szybko zaczął mijać. W zaleceniach lekarza było napisane, żeby brać tabletki przeciwbólowe (ketanol) trzy razy dziennie przez trzy dni, a potem w razie bólu. U mnie skończyło się na dwóch ketanolach i jednej zwykłej byle jakiej przeciwbólowej tabletce z kiosku. Po 24 godzinach od zabiegu nie brałam już żadnych tabletek przeciwbólowych. Jestem dumna z mojego organizmu, że tak szybko poradził sobie z bólem. Teraz tylko niech ten implant się przyjmie i zrośnie z kością i będzie git. Dbam o niego jak mogę.

Przytyło mi się w listopadzie o kilo trzysta. Bioderka, brzuch i cycki też obrosły tłuszczem, powiększając swoje obwody. Cycki to akurat dobrze, ale reszta niekoniecznie. No cóż, wystarczyło trochę stresu, i wpadłam w jedzeniowy ciąg. Najpierw za dużo pracy w pracy, potem ten biedny ząb… Jadłam byle co, w pracy najchętniej gotowe kanapki z baru i (a jakże!) krokiety, kupowane w tymże barze albo w sklepie spożywczym niedaleko mnie (te ze spożywczaka zjadałam oczywiście na zimno, bezpośrednio z woreczka, w samochodzie pod sklepem). Wieczorem padałam do łóżka z tabliczką czekolady w ręce. Straciłam chęć do przygotowywania bardziej wartościowego jedzenia, czułam brak sił, brak chęci, brak energii. Olałam zumbę i wszelki inny sport. Czy coś zapamiętałam z listopada poza tym zębem i jedzeniem? Nie… Zmarnowałam miesiąc życia.

Próbuję się pozbierać. To nie jest proste. Ciągle coś we mnie domaga się jedzenia. Jedzenie to taki sposób sprawiania sobie przyjemności, która pomaga zapomnieć o bólu. Nie tylko tym emocjonalnym. Jest dobre nawet na ból fizyczny. Choć to wbrew logice, działało przeciwbólowo nawet na ból zęba. Właściwie jest to jedyny najprostszy znany mi sposób sprawiania sobie przyjemności. Bo uzależnienie na tym właśnie polega, że podświadomość, w dobrej wierze, dbając o nas samych, zauważa, że jakieś zachowanie daje nam przyjemność i wycisza ból. I zaczyna się wewnętrzny przymus powtarzania tego. I wcale nie jest tak łatwo wmówić swojej wewnętrzności, że od teraz ból będziemy leczyć przy pomocy jazdy na rowerze czy tańca. Fajne jest to, że starając się zrozumieć siebie, zaczynam zauważać, że jedzenie wcale nie zawsze zabija ból, czasem mam wrażenie że połykam te smakołyki do niewłaściwego żołądka, zapełniam niewłaściwą dziurę. Bo jem, jem, jem, czuję że mój fizyczny żołądek jest już przepełniony, ale emocjonalna dziura ciągle domaga się jedzenia. Ale czasem jest tak, i to jest najfajniejsze, że zaczynam dostrzegać, że są takie działania, które również zaczynają działać na tzw. „ośrodek nagrody” w moim mózgu, sprawiając mi przyjemność, a nawet dając poczucie „dobrze przeżytego czasu”, albo nawet „dobrze przeżytego całego dnia”. To czasem (podkreślam: czasem, nie zawsze) jest jakiś sport, czasem posprzątanie mieszkania, czasem spotkanie z kimś fajnym albo obejrzenie ciekawego filmu albo poczytanie ciekawej książki. Albo czasem pisanie bloga. Z tym że kluczem jest tutaj słowo: czasem. To znaczy że nie zawsze. To znaczy że jedzenie ciągle jest mimo wszystko najskuteczniejsze. To znaczy najczęściej działa przeciwbólowo. Ale się staram. Uczę się siebie. Wytresowano mnie, żebym odgadywała i spełniała życzenia innych. To było proste jak budowa cepa: spełniałam życzenia innych, nie myśląc o swoich przyjemnościach, a ewentualne schizy łagodziłam jedzeniem. Od zawsze. Teraz, kiedy udało mi się odrzucić od siebie zadawalanie innych w takim stopniu, że znalazła się przestrzeń na zadowalanie mnie samej, zaczynam mieć dylemat. Bo oto mam czas, mam możliwości ale… nie mam pomysłu co MNIE sprawiłoby przyjemność, albo co chociażby było działaniem na tyle sensownym, żeby pod koniec dnia mieć to bezcenne poczucie „dobrze spełnionego dnia”. To z kolei rodzi frustrację, że marnuję czas. Nie wiem czego chcę. A frustrację, jak wiadomo, najlepiej zajeść. I tak oto po raz pierwszy odkrywam, że jem również… z nudów. Mam czas, mam możliwości, a nie mam pojęcia co ze sobą począć… Dotychczas takich dylematów nie miałam, bo albo byłam zajęta zadawalaniem innych, albo miałam takiego doła, że leżenie w łóżku i gapienie się w sufity wydawało mi się kapitalnym sposobem na spędzenie wolnego czasu.

Staram się wrócić jakoś na dobre tory. Dziś rano zrobiłam sobie na śniadanie sałatkę z pełnoziarnistego makaronu i resztek warzyw, jakie nie zdążyły jeszcze zgnić w lodówce. Przez ostatni miesiąc niewiele jadłam warzyw, zwłaszcza na śniadania i kolacje. Druga połowa sałatki będzie na jutro do pracy. To już coś. Na obiad zupa krem (dla szczerbatych) z brokuła i włoszczyzny. Nie trzeba gryźć. Zębodól będzie mi wdzięczny. Wyrzucam się na spacer. Nie bardzo mi się chce, bo zimno, ciemno i senno. Ale ze spacerem to jest właśnie tak, że też działa dość często na mój „ośrodek nagrody” w mózgu. Znaczy się czasami czuję po nim przyjemność. I czasem działa wyciszająco. Na razie ostrzejsze formy ruchu muszę odpuścić – ze względu na implant – żeby wszystko dobrze się zrosło i przyjęło – przynajmniej na dwa tygodnie. Nawet basen niewskazany bo „napije się pani chlorowanej wody a to nie jest dobrze”. No coż…

Ciągle się zastanawiam, jak wyjść z tego przeklętego uzależnienia od jedzenia. I czy to w ogóle jest możliwe tak raz na zawsze. Nie na tydzień, miesiąc, rok czy nawet dwa lata, ale na całe życie? Ja ciągle się bujam między skrajnościami: albo odchudzanie, albo objadanie. Faktem jest, że te skrajności w ciągu ostatnich dwóch lat zrobiły się dużo mniejsze niż w poprzednich latach, i to jest sukcesem. Uczę się jeść normalnie. To znaczy nie ograniczać za bardzo kaloryczności ani nawet nie ograniczać za bardzo smakołyków. Jeść zdrowiej ale bez przesady. Działa. Dopóki jakiś stres nie powoduje, że zaczynam zażerać i wpadam w jedzeniowy ciąg… I cała polka zaczyna się od nowa. Ile razy można umierać i rodzić się na nowo?

23 listopada 2014 , Komentarze (6)

To MIAŁ być dobry dzień... Dobry nie tylko pod względem jedzenia, ale także innych spraw, taki, żebym kładąc się spać miała poczucie, że dobrze go wykorzystałam.
Ja się naprawdę starałam. I naprawdę dobrze mi szło. W końcu i tak skończyłam jeżdżąc wieczorem od jednego sklepu nocnego do drugiego, kupując w jednym krokiety, w dugim chipsy a na dobitkę skończyłam w łóżku ze słoikiem nutelli. Zjadłam cały na raz.
Tak źle to już od dawna nie miałam, chociaż od miesiąca już się przejadam. Znowu jestem na etapie że to jedzenie mną rządzi i przyznaję się że jestem bezsilna. Nie pomaga ani to, co pomogło w maju (spacery po lesie) ani to co we wrześniu (kaloryczne ale regularne jedzenie).
Znowu czuję się tak, jak bym była opętana.
Ile razy jeszcze dane mi będzie przez to przechodzić? Ja już nie mam siły!!!

9 listopada 2014 , Komentarze (4)

Od trzech tygodni jest źle, a nawet coraz gorzej. Jem coraz więcej. Zaczynam też sięgać po piwo. Jestem na tym etapie, że znowu nie chce mi się sprzątać, nie chce mi się gotować, nie chce mi się zmywać, ledwo co o siebie dbam. Energii starcza mi jedynie na bezsensowne tkwienie w internecie i czytanie pierdół (tak, pierdół, bo na konstruktywne artykuły wymagające myślenia nie mam już siły). Z Zumby też chętnie w tym tygodniu zrezygnowałam pod byle pretekstem. O spacerze czy rowerze zapomnij. Totalna zapaść.


Próbuję to sobie tłumaczyć na różne sposoby. Teraz obstawiam zajob i młyn w pracy. Ja nie wyrabiam tego tempa. Jestem psychicznie wykończona. Nawet szef twierdzi, że to wyjątkowo intensywny czas. Może to o to chodzi? O to zmęczenie? Bo zauważam, że w weekendy jakoś odrobinę się ogarniam… Nawet znajduję siły na rower czy basen. Tak, wiem, jak sama o siebie nie zadbam to nikt o mnie nie zadba. Sama muszę ten problem rozwiązać...


Przede mną wyzwanie…
Nauczyć się relaksować?
Ułożyć sobie robotę mniej stresowo?
Coś trzeba wymyślić…

PS Wczoraj był dobry dzień, jadłam normalnie.
Dziś od nowa planuję kolejny dobry dzień. Mam nadzieję, że się uda.


* * * * * * * * * * * * * ** * * * * * *

Jest jeszcze druga sprawa, która zwróciła moją uwagę w ostatnich dniach.
Mam problem z zębem. Ząb po kanałowym leczeniu pękł na pół aż do korzenia i rozpaczliwie próbuję znaleźć dentystę, który go uratuje. Idzie mi to dość ślamazarnie, bo wszyscy chcą wyrywać. Jedyny który zgodził się pomyśleć nad uratowaniem ma (mimo prywatnej wizyty) takie terminy, że nic tylko siąść i płakać. Póki co więc (żeby oszczędzać uszkodzonego zęba) jem półgębkiem, a nawet ćwierćgębkiem. W ten sposób jem o połowę wolniej niż przed problemem z zębem. Rozpaczliwie próbuję całą paszczą capnąć smakowite jedzenie, szybko przeżuć kompletem uzębienia i łapczywie połknąć. Ale ból przypomina, że trzeba powoli, półgębkiem. Kurna chata, uwierzycie że powolne jedzenie sprawia mi problem? Całe moje życie kręci się wokół talerza, ale nie potrafię powoli jeść ani rozkoszować się tym jedzeniem. Szybko cap cap i koniec. Normalnie ADHD mi się włącza jak zasiadam do jedzenia. Mogę godzinami siedzieć w internecie i nie szkoda mi czasu, ale kiedy mam poświęcić chwilę więcej na jedzenie, to trafia mnie szlag, bo mam wrażenie że miliard ważniejszych rzeczy czeka na moją uwagę. Dwa miesiące temu pisałam, że pracuję nad tym moim uzależnieniem od jedzenia z książką Marianne Wiliamson „Kurs Odchudzania”. No i pracowałam. Aż do lekcji w której miałam sobie wybrać owoc i zjeść go świadomie, dostrzegając jego smak, zapach, kolor, konsystencję oraz wszelkie wrażenia jakie towarzyszą jedzeniu. No i poległam na tej lekcji. Na początku jeszcze próbowałam z kilkoma owocami, ale po kilku pierwszych świadomych kęsach wracałam do żarłocznego bezrefleksyjnego jedzenia… Teraz to samo: ogranicza mnie ból zęba, a ja dalej bezmyślnie wciąż do nowa próbuję całą paszczą capnąć to co mam przygotowane kilkoma kłapnięciami szczęki, nie zastanawiając się nawet co jem.
Kiedy jem w towarzystwie innych osób, które mają na talerzu podobną porcję, to ja najczęściej zjadam pierwsza. Więc z tym szybkim jedzeniem najwyraźniej coś jest na rzeczy.

No to kolejne wyzwanie: nauczyć się jeść powoli i świadomie.



Czy Wy też macie problemy z szybkim jedzeniem?!?!?

26 października 2014 , Komentarze (6)

Ostatnie parę dni przyniosło mi to, czego obawiałam się najbardziej: przypomnienie, że ABSTYNENCJA OD KOMPULSYWNEGO OBJADANIA SIĘ NIE JEST MI DANA RAZ NA ZAWSZE. W ciągu ostatnich czterech dni trzy razy zdarzyło mi się jeść kompulsywnie! Scenariusz dobrze mi znany, zawsze ten sam: ja stojąca (na siadanie już nie ma czasu) w kuchni, zachłannie wrzucająca do ust smaczne jedzenie, nie potrafiąca przestać. Po skończonej uczcie poczucie niesmaku. Takie jedzenie nigdy NIE sprawia przyjemności (mimo że na kompulsywne uczty często wybieram najlepsze smakołyki). Wcześniej brak jakiejkolwiek motywacji do refleksji „zjeść czy nie zjeść”. Tylko silny impuls: zjedz! I brak jakichkolwiek prób powstrzymania tego.

Rok temu „wywołując duchy” odkryłam i porozmawiałam z Demonem Głodomorrą. Powiedział, że przychodzi zawsze wtedy, kiedy dzieje mi się krzywda. Zaczęłam się więc zastanawiać, jaka krzywda mi się dzieje.

Po pierwsze: parę dni temu zarwałam noc i trochę niedospałam. W pozostałe noce nie bardzo udało mi się „nadrobić” straty. Niedospanie często bywa u mnie przyczyną wilczego głodu. Możliwe, że o tę zawaloną noc ciągle jeszcze mojemu organizmowi chodzi. Dzisiejszej nocy przespałam dziesięć i pół godziny i czuję się fajnie. Może to pomoże…

Po drugie przez cały ostatni tydzień czułam się jakaś taka bez energii. Nie wiem czy chodzi o to niedospanie, coraz mniejszą ilość światła dziennego, ochłodzenie czy diabli wiedzą o co. W każdym razie poczucie braku energii i napady jedzenia też bardzo często idą u mnie w parze.

Mam nadzieję, że dzisiaj już będzie dobrze. Najbardziej boję się pory kolacji, bo to o tej porze zwykle dopada mnie Głodomorra. A od takich pojedynczych kompulsywnych dni zaczynają mi się całe ciągi, które trwają miesiącami a czasem i latami. Normalnie przerwać tego potem nie potrafię! Jak alkoholik w ciągu. Miałam nadzieję, że pięć posiłków dziennie i 1500-1800 kalorii załatwią sprawę wilczego głodu, ale choć jest to bardzo pomocne rozwiązanie, to najwyraźniej to jeszcze nie wszystko. Trudno, dziś od nowa staram się dbać o siebie, zbytnio nie przemęczać, jeść dobrze co trzy godziny i zobaczymy co dziś z tego wyjdzie. Proszę, trzymajcie kciuki.

A z rzeczy pozytywnych to: Nadal chodzę na zumbę. W tym tygodniu na rowerku stuknęło mi w końcu wymarzone, wyczekane tysiąc kilometrów (za jeden sezon 2014 – nigdy w życiu tyle nie zrobiłam w jednym roku). Dzięki sugestiom pani znachorki zmieniłam trochę jadłospis, ujęłam chleba, jajek i żółtego sera, dodałam warzyw i owoców. Teraz moje codzienne menu wygląda o niebo ciekawiej!

No, to trzymajcie kciuki za DZIŚ, bo jeśli dziś mi się uda to i jutro będzie lepiej!!!

16 października 2014 , Komentarze (6)

"Oficjalnie" ważę się dwa razy w miesiącu. Pierwszego i szesnastego. No, bo nieoficjalnie to wiadomo... codziennie. No więc dziś ważyłam się "oficjalnie" i wyszło mi że przez dwa pierwsze tygodnie tego miesiąca ubyło mnie o cały kilogram.
Nooo... biorąc pod uwagę, że przez większość dni jadałam po 1800 kcal, to wynik zajefajny, no nie?

To znaczy... z jednej strony oczywiście się cieszę. Z drugiej zdaję sobie sprawę, że taką radochę z utraty kolejnego kilograma to ja mam często, tyle że wkrótce potem wpadam w jedzeniowy ciąg i radochę diabli biorą. Potem znowu ważę za dużo a potem znowu chudnę i się cieszę i naiwnie wierzę że: "tym razem to już ostatni raz, schudnę i zostanę chuda na zawsze". No, żeby nie było: teraz też wierzę, że to już naprawdę ostatnie chudnięcie, że nabieram życiowej mądrości i w końcu mi się uda.

Ale tym razem po raz pierwszy jadam po pięć (czasem i sześć) posiłków dziennie. Mam wrażenie, że to dobra metoda na wilczy głód. Dobra zapewne do czasu. I tego "do czasu" najbardziej się boję... Bo wciąż nie mogę uwierzyć, że można żyć bez kompulsów.
Tak bardzo bym chciała już być zdrowa.

12 października 2014 , Komentarze (7)

Jem regularnie pięć razy w ciągu dnia. Tak mi się samo wpasowało w mój rytm organizmu. Kalorycznie 1500-1800. Pasuje mi to bardzo. Głodomorra się uspokoił. Kompulsywne jedzenie prawie minęło. Czuję spokój. Bliżej mi z tym jedzeniem do normalności niż kiedykolwiek przez ostatnie piętnaście lat. Jestem zadowolona. Nareszcie czuję się WOLNA. Poczucie wolności z powodu możliwości normalnego jedzenia i braku uporczywego Głodomorry jest większa niż poczucie ograniczenia z powodu niemożności zjedzenia na żądanie przysłowiowego konia z kopytami. Choć za koniem z kopytami oczywiście tęsknię. Gdybym mogła zjadłabym natychmiast i jeszcze podłoge wylizała po tym koniu. (Koń sojowy, bom wegetarianka!)


W związku z ośmiogodzinną pracą ustawiłam sobie posiłki: I śniadanie, II śniadanie, III śniadanie, obiad, kolacja. Czasu w pracy na bawienie się z jedzeniem brak. Najszybciej i najporęczniej jest więc przygotować rano kanapki na cały dzień pracy i spakować do pudełek. Jeśli owoc albo warzywo, to pokroić i też do pudełek. W pracy tylko "cap" i gotowe: żegnaj Głodomorro. Życie jest piękne!

Jest jedno małe ALE...
Jak spojrzałam na zapiski z przed paru dni i tygodni, to mi wszystkie rude włosy na głowie stanęły: każdego dnia od poniedziałku do piątku (a więc wszystkie dni pracujące) w czterech posiłkach (wszystkie śniadania i kolacja) powtarzał się jeden i ten sam składnik: chleb z żółtym serem!!!!! Niewielkie warzywne i owocowe dodatki niewiele zmieniały.
I faktycznie, odczuwam to w ciele. Dosłownie czuję się zapchana tym chlebem!!!! Regularne jak dotąd wypróżnienia stały się znacznie rzadsze a ja odczuwam w brzuszku nieprzyjemny ciężar i do tego to uczucie (za przeproszeniem) "pełnej dupy".
Najgorsze jest to, że dla mnie posiłek bez chleba to posiłek stracony. No nie wyobrażam sobie zjeść na II śniadanko samego jabłka albo nawet jabłka i banana albo nawet jabłka, banana i jogurtu na raz. Owsianka też tak jakoś nie teges. To znaczy lubię, ale boję się, że się nie najem. A jak zjem tyle żeby się najeść, to wartość kaloryczna posiłku podchodzi pod 500, podczas gdy kanapka miała jakieś powiedzmy 200 kalorii. Z sałatkami jarzynowymi to samo: sałatki jak najbardziej, ale z chlebem, koniecznie z chlebem... Jakoś strasznie się boję, że tylko chleb i ziemniaki mogą dać mi poczucie najedzenia na jakiś czas.


Po pierwszym szoku właściwie problem zlałam, jadłam dalej te swoje 5 posiłków dziennie z czego większość to kanapki z serem i byłam zadowolona, bo nie było kompulsów i Głodomorry. A jak nie ma kompulsów i Głodomorry to po co ulepszać coś, co jest najlepsze od piętnastu lat?!?!?!? Zdrowe żywienie już dawno wyszło mi bokiem! Coś jednak jeszcze się wydarzyło...

Odwiedziłam panią, która różne choroby rozpoznaje trzymając nad człowiekiem ręce, a potem leczy ziołami. Różne rzeczy mi opowiadała, większość się zgadzała ze stanem faktycznym. Nie będę się rozpisywać bo to nie forum medyczne, ale na potrzeby tej notki wspomnę, że kobieta kilkakrotnie podkreśliła, że mam mocno ograniczyć chleb i zastąpić go... kaszą (byle nie gryczaną). I absolutnie nie jeść żółtego sera.
No i co Wy na to?!?!?! :)


No fajnie... K R E A T Y W N O Ś C I   P R Z YB Y W A J!!!! Coś trzeba będzie wymyślić, bo ziółek na kreatywność mi nie zapisała...

6 października 2014 , Komentarze (9)

Z tym słowem „randka” w przedostatniej notce to mocno przesadziłam. To tylko spotkanie z kumplem z dawnych lat… bez żadnego erotyczno-matrymonialnego podtekstu. Ot, taki tam spacer dookoła jeziora dwojga „starszych ludzi wspominających szalone młode lata”. Tyle że ja praktycznie nie spotykam się z żadnymi mężczyznami i spotkanie starego kumpla było dla mnie równie emocjonujące co randka i tak mi się jakoś głupio to spotkanie nazwało „randką” a Wy pomyślałyście niewiadomo co… Przepraszam za zamieszanie. To nie to.


Z tym tysiącem kilometrów na rowerze też się walnęłam. Nie wiem jak patrzyłam na licznik. Po prostu widziałam, co chciałam widzieć. A prawda była taka, że w zeszły poniedziałek nie stuknęło mi na liczniku tysiąc a zaledwie dziewięćset kilometrów. Nosz jak zobaczyłam własną pomyłkę to mi łapy opadły… Jeszcze stówka do dokręcenia… Ale idzie mi  dobrze… po wczorajszej czterdziestokilometrowej przejażdżce nad piękne malownicze stawy i kilku dojazdach rowerkiem do pracy do tysiąca brakuje mi „jeszcze tylko” trzydzieści trzy km.  


W zeszłym tygodniu odkryłam zumbę. Tak mi się spodobało że na następny dzień polazłam za instruktorką do innego miasta na kolejne zajęcia. Jest w zumbie jakaś dzika radość, endorfiny się budzą i tańczą razem z tobą. W dodatku kręcąc bioderkami i wywijając cyckami poczułam się znowu kobietą, a tego było mi potrzeba bardzo…


Jedzeniowo OK. Do znudzenia poprawnie. Jem mniej więcej co trzy godziny. W pracy trzy śniadania. Potem obiad i kolacja. Zawartość talerza: co tylko dusza zapragnie. Jak się trafi coś smacznego, wartego grzechu – zjadam z nabożeństwem i nie żałuję, że jakieś ciacho wylądowało w moim brzuchu. Chcę żyć NORMALNIE. Bez ograniczeń, których po ostatnich czternastu latach mam już serdecznie dość.


Na wadze bardzo powolny, ale jednak SPADEK. Na początku września 85,2kg, na początku października 82,5kg – czyli odrobiłam to, co „nazbierałam” w żarłocznym sierpniu. Niezła huśtawka. Jestem już tym zmęczona… Gdybym przez ostatni rok się nie obżerała, tylko chudła po 2 kg na miesiąc tak jak to zaczęłam robić jesienią zeszłego roku, dziś miałabym już 60 kg. A tak ciągle się bujam na znacznie wyższym poziomie. Co z tego, że nie obżeram się już praktycznie od 36 dni? Jaką mam gwarancję, że nie zacznę się obżerać za godzinę czy dwie? Trzeźwi alkoholicy nie piją „tylko dziś”, a ja bujam się z nieobżeraniem między jednym a drugim posiłkiem: „nie objem się jeszcze tylko teraz, dotrzymam do III śniadania, dotrzymam do obiadu, dotrzymam do kolacji”… Mocno to wszystko jeszcze zaburzone…
Poza tym tęsknię do wolności i swobody obżarstwa, do możliwości jedzenia bez ograniczeń. Teraz wprawdzie jem co chcę, ale nie tyle ile chcę. Nie, nie jestem głodna. Ale wciąż jestem NIENASYCONA…

29 września 2014 , Komentarze (12)

Jeżeli wracając dziś z pracy pokonam lenistwo i nadrobię JEDEN kilometr, to na liczniku z mojego rowerka stuknie mi ... TYSIAC KILOMETRÓW w tym sezonie!!!!!! :)

... nigdy w życiu nie zrobiłam tyle km w jednym sezonie... zwykle robiłam duuuużo mniej...

8)

28 września 2014 , Komentarze (8)

Zaprosiłam przyjaciółkę do domu na wieczorne pogaduszki. Ta jednak mimo obietnicy długo nie przyjeżdżała. Dochodziła już 22, kiedy zniecierpliwiona wysłałam jej SMSa: "przyjedziesz?". Jakież było moje zdziwienie, kiedy w historii wysłanych SMSów zobaczyłam, że SMS poszedł i do koleżanki i do... pewnego kolegi. Uznałam że SMS jest tak absurdalny że kolega napewno się zorientuje, że to nie do niego. Przyjaciółka odpisała niemal od razu: "jasne, zaraz będę". Nie miałam już czasu wysłać koledze SMSa z wyjaśnieniami. Chwilę potem przyszła odpowiedź od kolegi: "Oczywiście. Zapraszam Cię jutro na spacer."


Aaaaa i tak oto umówiłam się na randkę! Co ja mam ubrać?!?!?

Mam ten telefon dopiero od 9 miesięcy, ale już drugi raz zdarzyło mi się, że SMS poszedł nie do tej osoby co trzeba. I to nie dlatego, że ja się pomyliłam tylko... technologia się pomyliła. Chyba wrócę do starej, czarno-białej nokii z pamięcią na 10 SMSów i bez dostępu do internetu, za to z baterią która wytrzymuje tydzień...
Choć i z tej starej Nokii piętnaście lat temu zdarzało mi się wysyłać przez MOJĄ pomyłkę SMSy nie do tych panów co trzeba, oj to były czasy... :)

23 września 2014 , Komentarze (6)

Mam wrażenie, że to moje jedzenie co 3 godziny to nie żaden krok w stronę wyleczenia, tylko wprost przeciwnie: sposób żeby zapchać na chwilę paszczękę Demonowi Głodomorzrze, który i tak cały czas jest aktywny i tylko czeka na moje potknięcie. Tyle że po prostu nie ma czasu urosnąć w siłę i zadowala się małymi kąskami. Ale on tu jest, ciągle jest.... Ciągle czuję, że mam ochotę jeść. Niby panuję nad tym co jem, ale ciągle coś od środka mnie szarpie... Niby jakoś sobie radzę, niby potrafię wytrzymać, niby się nie przejadam... No niby sukces... Ale to coś w środku... Ciągle... Ta pustka...

I tak mi jeszcze do głowy przyszło, że z ludźmi wyleczonymi z zaburzeń odżywiania to jest jak z ufoludkami: ktoś kiedyś podobno słyszał jak ktoś mówił że znajomy znajomego zna gościa który podobno rozmawiał z kimś kto twierdzi, że takowego chyba widział... w TV...

Chce mi się wyć...