Z tym słowem „randka” w
przedostatniej notce to mocno przesadziłam. To tylko spotkanie z kumplem z
dawnych lat… bez żadnego erotyczno-matrymonialnego podtekstu. Ot, taki tam
spacer dookoła jeziora dwojga „starszych ludzi wspominających szalone młode
lata”. Tyle że ja praktycznie nie spotykam się z żadnymi mężczyznami i
spotkanie starego kumpla było dla mnie równie emocjonujące co randka i tak mi
się jakoś głupio to spotkanie nazwało „randką” a Wy pomyślałyście niewiadomo co…
Przepraszam za zamieszanie. To nie to.
Z tym tysiącem kilometrów na rowerze też się walnęłam. Nie wiem jak patrzyłam
na licznik. Po prostu widziałam, co chciałam widzieć. A prawda była taka, że w
zeszły poniedziałek nie stuknęło mi na liczniku tysiąc a zaledwie dziewięćset
kilometrów. Nosz jak zobaczyłam własną pomyłkę to mi łapy opadły… Jeszcze stówka
do dokręcenia… Ale idzie mi dobrze… po
wczorajszej czterdziestokilometrowej przejażdżce nad piękne malownicze stawy i
kilku dojazdach rowerkiem do pracy do tysiąca brakuje mi „jeszcze tylko” trzydzieści
trzy km.
W zeszłym tygodniu odkryłam zumbę. Tak mi się spodobało że na następny dzień
polazłam za instruktorką do innego miasta na kolejne zajęcia. Jest w zumbie
jakaś dzika radość, endorfiny się budzą i tańczą razem z tobą. W dodatku kręcąc
bioderkami i wywijając cyckami poczułam się znowu kobietą, a tego było mi
potrzeba bardzo…
Jedzeniowo OK. Do znudzenia poprawnie. Jem mniej więcej co trzy godziny. W
pracy trzy śniadania. Potem obiad i kolacja. Zawartość talerza: co tylko dusza
zapragnie. Jak się trafi coś smacznego, wartego grzechu – zjadam z nabożeństwem
i nie żałuję, że jakieś ciacho wylądowało w moim brzuchu. Chcę żyć NORMALNIE.
Bez ograniczeń, których po ostatnich czternastu latach mam już serdecznie dość.
Na wadze bardzo powolny, ale jednak SPADEK. Na początku września 85,2kg, na
początku października 82,5kg – czyli odrobiłam to, co „nazbierałam” w
żarłocznym sierpniu. Niezła huśtawka. Jestem już tym zmęczona… Gdybym przez
ostatni rok się nie obżerała, tylko chudła po 2 kg na miesiąc tak jak to
zaczęłam robić jesienią zeszłego roku, dziś miałabym już 60 kg. A tak ciągle
się bujam na znacznie wyższym poziomie. Co z tego, że nie obżeram się już
praktycznie od 36 dni? Jaką mam gwarancję, że nie zacznę się obżerać za godzinę
czy dwie? Trzeźwi alkoholicy nie piją „tylko dziś”, a ja bujam się z
nieobżeraniem między jednym a drugim posiłkiem: „nie objem się jeszcze tylko
teraz, dotrzymam do III śniadania, dotrzymam do obiadu, dotrzymam do kolacji”… Mocno
to wszystko jeszcze zaburzone…
Poza tym tęsknię do wolności i swobody obżarstwa, do możliwości jedzenia bez
ograniczeń. Teraz wprawdzie jem co chcę, ale nie tyle ile chcę. Nie, nie jestem
głodna. Ale wciąż jestem NIENASYCONA…
luckaaa
6 października 2014, 22:20No , ale co to jedzenie bez ograniczen daje ? Otylosc , choroby , kac moralny , fatalny wyglad ... Niektorzy musza zyc z kagancem juz reszte zycia i ja tez do takich sie zaliczam !
magnolia90
6 października 2014, 20:15Tobie udaje się.
magnolia90
6 października 2014, 20:14Gratuluję!!! "Chcieć to znaczy móc", tylko że to takie trudne i czasami się nie udaje.
Betka74
6 października 2014, 20:01Ostatno zjadlam SPARZONEGO nie gotowanego brokuła i poczułam dawno nie odczuwane "nasycenie". Może to jakiś składników w diecie brak, że czuje się ciągły głód...
achaja13
6 października 2014, 19:57nooo a ja już myślałam, że Ty się nie odzywasz bo z motylami w brzuchu po randce... a jesli chodzi o "obżeranie" się przez ostatni rok i 36 dniowe "nieobżeranie" to pomyśl sobie ile bys mogła ważyc gdybys miała dalej ciąg jedzeniowy..... a tak małymi kroczkami może sie uda trzymam kciuki i za Ciebie i za mnie bo u mnie aktualnie faza objadania
Magdalena762013
6 października 2014, 19:01Ja tez tak miewam... Doczekuje. Ciagle jakies nienasycenie, choc staram sie najadac na sniadania i wtedy jest fajnie.