Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

20 września 2014 , Komentarze (12)

Siedem dni bez kompulsów. Jeśli i dziś się uda, to będzie już osiem!
To jedzenie co trzy godziny to kosmicznie fajny pomysł!!! Naprawdę przez większość dnia prawie nie jestem głodna. No, czasem się zdarzy że poczuję chęć na sięgnięcie po coś, ale jedząc co trzy godziny jakoś nad tym impulsem potrafię zapanować i doczekać czasu aż nadejdzie czas na kolejną przekąskę. Jasne, to nie jest żadne wyleczenie, ale przynajmniej jakoś to jedzenie mam pod kontrolą.
Parę dni temu robiłam na obiad naleśniki. Wcześniej to wyglądało tak, że jeszcze dobrze naleśnik się nie upiekł a już lądował na ułamek sekundy na talerzu, a zaraz potem przy użyciu moich paluchów znajdował się w mojej paszczęce. W tym czasie piekłam drugiego naleśnika, którego spotykał identyczny los – był pożerany podczas smażenia trzeciego… Tym razem upiekłam trzy naleśniki, wszystkie trzy odłożyłam na talerz, posmarowałam dżemem, po czym dopiero po skończeniu smażenia, spokojnie, na siedząco zjadłam - używając noża i widelca. I naprawdę nie skręcało mnie że już teraz zaraz muszę, bo inaczej umrę. To znaczy miałam chętkę rzucić się na te naleśniki od razu po zdjęciu z patelni, ale ta chętka była do opanowania siłą woli i nie powodowała żadnej wewnętrznej trzęsawki ani innych dziwnych objawów. To było takie niesamowite uczucie: zjeść naleśniki jak człowiek!!!
Podobnie ma się rzecz z zakupami. Wchodzę do supermarketu, przechadzam się między półkami i nie skręca mnie na żadne pączki ani inne cud ciasteczka. Owszem, pomyślę że to smaczne i fajnie byłoby zjeść, ale nie czuję przymusu że muszę wyjść z tego sklepu z jakimś słodyczem albo innym „maszketem” w koszyczku. Kupuję co potrzebuję i wychodzę. Niesamowite…

Ja już wcześniej próbowałam jeść pięć posiłków dziennie, konsultowałam to nawet z dietetyczką, ale stosując się do jej zaleceń ciągle chodziłam głodna. A teraz jest dziwnie inaczej. Nie stosuję się do żadnych dietetycznych zaleceń. Staram się jeść to co lubię, a nie to co powinnam (patrz wyżej opisane naleśniki na obiad). Byle co trzy godziny coś zjeść. Dużo chleba, trochę warzyw. Sporo ziemniaków. Wcale nie tak dużo białka. Kalorycznie między 1500 a 1800. Ale jak się zdarzy więcej to nie rwę włosów z głowy. Dziś u przyjaciółki zjadłam bez poczucia winy dwa ciasteczka. A, no właśnie: dziś tylko dwa ciasteczka, podczas kiedy wcześniej zjadałam zawsze dużo więcej, bo nie potrafiłam się opanować. A dziś tylko dwa. Owszem, korciło mnie żeby sięgnąć po więcej, ale wystarczyła odrobina (dosłownie: odrobina!) silnej woli, żeby tę pokusę od siebie odsunąć. Po co się obżerać ciasteczkami, jak w domu czeka kolacja, a jak dobrze pójdzie to i dwie kolacje?

To jest takie jakieś poczucie spokoju. Nie czuję wewnętrznego rozdygotania. Nie czuję tej wewnętrznej wojny, nerwicy. Nie czuję PRZYMUSU. Jakby moja podświadomość nagle doszła do wniosku, że nie trzeba już natychmiast rzucać się na każde jedzenie w zasięgu wzroku, bo przecież jedzenie jest dostępne co chwilę i niemal na każde zawołanie. To bardzo fajne uczucie. Jestem panią samej siebie. Nie rządzi mną jedzenie. Nie muszę się zmagać z wewnętrznym przymusem! To jest ogromny, przeogromny komfort!!! To tak jak byś codziennie chodziła na spacer z wielkim buldogiem który wściekle ciągnie Cię na smyczy w różne dziwne miejsca i nie masz nad tą bestią prawie żadnej władzy, a nagle pewnego dnia ten piesek zaczyna grzecznie iść przy nodze i nawet zaczynasz się zastanawiać, czy by go w ogóle bez smyczy nie puścić…


Dzięki Ci Boże za małe – wielkie cuda!!!

19 września 2014 , Komentarze (11)

Cholera, gdzieś mnie sfilmowali, a ja nawet nie wiem kiedy...

16 września 2014 , Komentarze (10)

Trzy dni bez kompulsów: sobota, niedziela, poniedziałek. Wtorek się jeszcze nie skończył, więc nie mówię nic.
Dziś zaczyna się II połowa miesiąca, a to dla mnie czas ważenia się. 1 września miałam 84,6 kg, a dziś równo kilogram mniej, czyli 83,6kg.
Sukces? Nie sukces? Diabli wiedzą. Grunt że bez obżarstwa...


Dziś rozmawiałam z pewną znajomą. Ładna babka, szczupła, ma męża, dom, dorosłe dziecko z którego jest dumna i kasę też ma no i jeszcze psa ma też. Do tego uprawia sport. Wg moich kryteriów powinna być chodzącym szczęściem. Ale kiedy tak rozmawiałyśmy, to okazało się, że obie mamy podobne "czarne, depresyjne myśli".
To mi dało do myślenia... Przyszło mi do głowy, że nasze czarne myśli niewiele mają wspólnego z naszą rzeczywistością... Są nie tyle odzwierciedleniem rzeczywistości co jakimiś naszymi wewnętrznymi tworami, jakąś dziką zarazą, która przylazła diabli wiedzą skąd...
A od czarnych, depresyjnych myśli do pełnej lodówki już tylko krok...

15 września 2014 , Komentarze (9)

Oficjalnie już mogę się pochwalić małym sukcesem: sobota i niedziela bez kompulsów są już faktem!!! Dwa całe dni bez kompulsów!!! Hurrraaa!!!!

Na początku września (czy może pod koniec sierpnia) pisałam, że jednym z celów jest dla mnie zaprzestanie codziennych wizyt w barze w pracy. II połowa sierpnia była takim czasem, kiedy zaglądałam tam codziennie a bywało i tak, że zamawiałam jedzenie w barze dwa razy w ciągu jednego dnia. Być może kucharz się cieszył, że klientowi smakuje a i bar zarabia, ale mnie było niesamowicie wstyd. Miałam wrażenie, że wszyscy wiedzą, że nie potrafię się pohamować żeby codziennie zamawiać to samo ulubione, pełne panierki i tłuszczu danie.
Czasem tak pilnowałam pory, żeby nikogo w biurze nie było, i wtedy w te pędy biegłam zamówić swój narkotyk, potem pochłaniałam go szybko parząc sobie usta, żeby nikt mnie na tym nie przyłapał, a na koniec otwierałam w biurze okna, żeby wywietrzyć zapach jedzenia. Kiedy ludzie wracali, ja siedziałam jakby nigdy  nic, zajęta pracą. Szczytem upokorzenia było, kiedy poszłam zamówić jedzenie nie mając w portfelu ani złotówki i poprosiłam o wydanie „na krechę”. Następnego dnia z samego rana oddałam pieniądze, ale od tego czasu już tam nie poszłam.
Dziś znajoma z biura zamawiała w barze jedzenie i doniosła, że kucharz z niepokojem dopytuje co u mnie, bo tak dawno mnie tam nie było… Nooooo… z dobre dwa tygodnie co najmniej!!! To też jest jakaś miara sukcesu!!!
Teraz noszę swoje śniadania do pracy. Jem co trzy godziny. Wychodzi taniej no i mniej tucząco.

Atak Demona Głodomorry dopadł mnie w II połowie sierpnia, trwał dobre 2-3 tygodnie i kosztował mnie dodatkowe trzy kilogramy tłuszczu, które do dziś noszę w charakterze oponki na brzuchu. Teraz powoli się wycisza. POWOLI. Nie tak z dnia na dzień, tylko po kroczku: najpierw wróciłam do pisania na Vitalii, potem opracowałam sobie plan jedzenia 2.200 kalorii w pięciu posiłkach i zaniechałam kompulsywnych wizyt w barze. Stopniowo próbowałam opanować kompulsywne podjadanie różnych „drobiazgów”. W końcu od paru dni zaczynam odczuwać lekki spokój. To wszystko dzieje się tak powoli… A efekty są tak kruche…

14 września 2014 , Komentarze (8)

Jedzeniowo póki co sukces: pięć posiłków i tysiąc osiemset kalorii - czyli nie przejadłam się - czyli plan zrealizowany.

Wykorzystanie dnia: znacznie lepiej niż wczoraj!
Przed południem ogarnęłam trochę mieszkanie. Tak przyjemnie się teraz patrzy na te moje „odmienione” porządkami kąty. To był dobry pomysł. No i te żółte kwiaty, które wczoraj przytaszczyłam z okolicznych bezdroży… Całkiem ślicznie tu się zrobiło :)
Wieczorem powlokłam się na samotny spacer po mieście i łaziłam tak dwie godziny praktycznie bez celu, byle nie siedzieć w domu i mieć trochę ruchu.
Po południu zaliczyłam godzinną wtopę przed komputerem – autentycznie uciekłam do internetu przed emocjonalnymi problemami. Czytałam jakieś chore artykuły typu „grabarz pozował z nieboszczykiem do zdjęcia” czy „ksiądz nie chciał pochować naszej ciotki” chyba naprawdę tylko po to, żeby nie czuć tego, co czucia się domagało. Internet tym się jednak różni od jedzenia, że po godzinnym czytaniu nawet najdurniejszych artykułów boczki nie rosną. To już chyba lepiej czytać o tym grabarzu niż zażreć.

Relacje: tragedia!
Koleżanka obiecała mnie odwiedzić. Rzadko kiedy ktoś mnie odwiedza, więc się bardzo ucieszyłam. Niestety, zadzwoniła że córeczka jej się rozchorowała i nie przyjdzie. Zrobiło mi się smutno. Trzeba będzie poczekać na lepszy czas…
Pomyślałam o spotkaniu z innymi nielicznymi znajomymi, ale jakoś tak przyszło mi do głowy, że nikt na spotkanie z samotną, zgorzkniałą Ogrzycą nie będzie miał ochoty i każdy ma lepsze towarzystwo na niedzielę. W efekcie nie zadzwoniłam do nikogo.
Z tatą relacje mam chore od zawsze, a dziś dodatkowo je zaogniłam, wydzierając się w obronie własnych granic. Teraz mam wyrzuty sumienia, że dałam się ponieść emocjom, niczego konstruktywnego tym nie osiągając. Zachowuję się jak mały piesek, który szczerzy kły i szczeka ze strachu przed większym. Wydzieram się jak bezsilna nastolatka. Chyba pora na przemyślenie strategii osoby dorosłej i świadomej swojej siły…
Z Samcem związek praktycznie już umarł i czeka na pogrzeb. Właściwie nie ma już nawet sensu oficjalnie sobie mówić „rozchodzimy się”, nie mam siły rozdrapywać tej rany.
Rodzeństwa nie mam, z rodziny została mi tylko wspomniana wczoraj i również wczoraj odwiedzona ciotka.
Nowych znajomości zawierać nie potrafię, ludzi się boję jak diabeł święconej wody, nieśmiała nie jestem ale relacji (zwłaszcza w dużej grupie) nawiązać nie potrafię.
W efekcie tego wszystkiego poczułam się dziś totalnie samotna. Jest mi smutno i chce mi się płakać  (oby tylko jeść mi się zaraz z tego smutku nie zachciało!!!). Mam wrażenie że dookoła mnie same radosne rodziny z małymi radosnymi dzieciaczkami albo szczęśliwe zakochane pary, albo roześmiane grupy przyjaciół w różnym wieku, i tylko ja – Ogrzyca ciągle jestem samotna i to się już nigdy nie zmieni, bo niby jak, skoro nawet jak mnie się wrzuci w tłum ludzi to żadnej relacji nie nawiążę bo kurna chata no nie potrafię i koniec. Próbowałam setki razy i ciągle się nie udaje…


The Rest:
Łażąc po mieście poprzyglądałam się sobie w szybach wystawowych. Królową stylu to ja na pewno nie jestem. No chyba że królową Stylu Rozpaczliwego. Wypisz wymaluj nadaję się na reklamę artykułu „Jak wyglądać okropnie”. Tu nie chodzi o rewię mody czy jakiś szpan. Tu chodzi o odrobinę gustu i kobiecości… Myślę, że gdyby moim kolegom dano do wyboru: ja albo Conchita Wurst to wybraliby Conchitę bo jest bardziej kobieca. Ba, co tam Conchita, oni by chyba nawet Michała Wiśniewskiego uznali za bardziej kobiecego niż ja…



I jak tu kurna chata nie żreć?!?!?!?

14 września 2014 , Komentarze (5)

W kwestii NIEobżerania się: UDAŁO SIĘ!
Dzień bez napadów jedzenia to dzień wspaniały! :)

W kwestii sensownie ułożonego planu jedzenia: UDAŁO SIĘ!
5 normalnych posiłków co 3 godziny.
Tylko ostatni posiłek o godz. 23 nie do końca był planowany (nie chciałam po nocach jeść), ale zakładałam wcześniej w planie że może tak być, że będę czuła potrzebę  jedzenia, więc bez żadnych ceregieli odżałowałam 200 kalorii i zjadłam kanapkę z kiełbaską sojową :)

W kwestii kalorii z punktu widzenia odchudzania można uznać sukces: zjedzone 1556 kcal (65g białka). Z punktu widzenia dążenia do normalności to sama już nie wiem co jest sukcesem a co porażką: dopóki liczę kalorie i kontroluję jedzenie to czuję się jak damski odpowiednik bohatera "Dnia Świra", a ci którzy naprawdę wyzdrowieli z kompulsywnego jedzenia też ograniczanie kalorii zaliczają do objawów choroby. Z drugiej strony jak do cholery schudnąć jak tych kalorii nie usuniesz przez ograniczenie ich na talerzu albo przez ruch?

W kwestii mądrego wykorzystania dnia: NIE UDAŁO SIĘ :(
Dzień zaczęłam fajnie: od zakupów na które poszłam na piechotę (25 minut w jedną stronę oraz 25 minut w drugą stronę). Więcej biegania po dworze nie chciałam. Po moim pomyśle sprzed tygodnia żeby pojechać nad zalew i popływać do dziś leczę przeziębienie. W efekcie od poniedziałku nie jeździłam na rowerze i strasznie do niego tęsknię. Po drodze wpadłam na kawę do ciotki i pogawędziłyśmy chwilę po babsku. Wracając zbierałam kwiaty (te żółte chyba-chwasty, które rosną teraz wszędzie masowo) i czułam radość jak dziecko. Potem przyszłam do domu, ugotowałam obiad i... odechciało mi się wszystkiego. Nie lubię gotowania, w większości przypadków wysysa ze mnie całą energię! Część dnia poświęciłam (w ramach rozwoju duchowego) na studiowanie mojej starej literatury o Hunie.
Ale lwią część dnia - zwłaszcza wieczór - spędziłam BEZ SENSU w internecie. To znaczy na przykład na... czytaniu kawałów albo innych tego typu bzdur, chyba tylko po to, żeby nie istnieć tu i teraz. I to jest porażką, bo zakładałam że tak wykorzystam dzień, żebym miała poczucie że jest to dzień fajnie wykorzystany. Tymczasem ja najwyraźniej nałóg jedzenia przełożyłam sobie na nieco mniejszy nałóg siedzenia w internecie, czyli właściwie z deszczu pod rynnę. I to z powodu tego internetu wczorajszemu dniowi daję tylko 66 %.

PLAN NA NIEDZIELĘ TAKI SAM JAK NA SOBOTĘ (ze szczególnym uwzględnieniem trzymania się z dala od komputera! Hmm....)



Spadam zobaczyć jak Wam mija weekend i WYNOSZĘ SIĘ Z INTERNETU!!!!

13 września 2014 , Komentarze (10)

Postanowiłam „za wszelką cenę” SOBOTĘ PRZEŻYĆ NORMALNIE.
Yyyyy….. No, nie obżerać się….
No… śniadanie, obiad, kolacja, jakieś ze dwie przekąski w międzyczasie.
No i o białko zadbać w każdym posiłku, bo faktycznie czuję, że syci.
Jak najwięcej produktów naturalnych, mało przetworzonych.
I batonika staram się też odsuwać jak najdalej, to też świństwo przetworzone, w dodatku stanowi dwieście zbędnych kalorii…
Zostawiam sobie lukę na wieczorny napad. Może tak być, że po kolacji jeszcze „zgłodnieję” (czytaj: poczuję przymus jedzenia). Nie mam siły z tym walczyć i nie zakładam że walkę wygram. Najważniejsze, żeby zjeść te „napadowe danie” z jakimkolwiek umiarem.

Ach i jeszcze najtrudniejsze: nie żyć tylko tym jedzeniem…
Moje życie jest takie puste bez zajmowania się jedzeniem, wagą, dietami… Masakra!

Trzymajcie kciuki za NORMALNĄ SOBOTĘ!!!

12 września 2014 , Komentarze (9)

Coś mi się stało dzisiaj przedziwnego.
Wyłapałam doła, poszłam na fast foody (to wcale nie jest przedziwne). Postanowiłam dogryźć na osłodę czekoladą, a właściwie dwoma (to też jeszcze nie jest przedziwne) ale wtedy...

... po raz pierwszy zobaczyłam oczywistą oczywistość!!!!

Kolejne jedzeniowe maratony odwalam zawsze z naiwną myślą że jeszcze tylko dziś się najem, tylko dziś sobie zrobię dobrze, ale od jutra już napewno do końca życia nie będę się objadała, nie będę miała żadnych problemów z odmawianiem sobie jedzenia a po paru tygodniach będę wyglądała niczym Boska Emma.
Dziś sobie uświadomiłam, że to wcale nie jest tak! Każda nadprogramowa czekolada to kolejne gramy tłuszczu w boczkach, których nie pójdzie wcale tak łatwo zutylizować jedząc mniej kalorii przez jakiś tam czas. Odmawianie sobie jedzenia jest męczące. Potem organizm najczęśćiej upomina się o swoje i kilogramy wracają. Wszystko razem tworzy tragikomiczną męczarnię przypominającą wtaczenie przez Syzyfa kamienia na szczyt góry. Pomysł "dziś zrobię sobie dobrze i zajem a jutro będę się odchudzać" wydał mi się nagle koszmarnie głupi. Wszystko to wydało mi się koszmarnym nieporozumieniem.

Nie wiem, nie potrafię Wam opisać tego słowami co poczułam całą duszą. To co piszę słowami jest absolutnie logiczne i absolutnie oczywiste i każde dziecko to wie. Ja też. Ale to było takie coś... nie wiem.... jak oświecenie... Ja zobaczyłam całą koszmarną głupotę tej sytuacji. Jej niemądrość ze wszystkimi jej chorymi konsekwencjami. Moje cierpienia. To całe odchudzanie, objadanie. Koszmar. Jak długo można robić w kółko to samo licząc że tym razem się uda?
Pierwszy raz coś takiego poczułam. Poczułam całą sobą. To było jak oświecenie. Jak spokój który spływa na Ciebie z nikąd. Zaparkowałam pod sklepem, ale po czekoladę już nie poszłam. Napięcie minęło. Może najadłam się tym razem tylko fast foodami? Zwykle się nie najadałam. To nie była walka z napięciem i wstrzymywanie chęci zjedzenia czegoś na siłę. Ta chęć przeszła sama. Planowałam zjeść pod sklepem w samochodzie jeszcze dwie czekolady. Ale już ich nawet nie kupiłam. Naprawdę nie wiem CO mnie powstrzymało, ale COŚ mnie powstrzymało. Tak jakby Anioł stanął mi na drodze i dał jakąś niematerialną dobroć zamiast jedzenia.
Coś podobnego wydarzyło mi się może ze trzy dni temu. Poszłam do cukierni z zamiarem kupienia największego ciacha jakie tam znajdę. To już była ta faza i ręce powoli zaczynały mi się trząść z pożądania jedzenia. I ku własnemu zdziwieniu największą ochotę poczułam na... najmniejsze ciastko. I to nie było wybrane rozumem: że najmniejsze to najmniej kalorii. Nie, ja poczułam że najbardziej mi będzie smakowało. Zjadłam to najmniejsze i nie miałam jak przy klasycznym jedzeniowym ciągu ochoty wrócić po pięć kolejnych do tej lub następnej cukierni. To też wydało mi się wtedy dziwne.

Nie, no ja rozumiem, że NORMALNI ludzie kupują w cukierni jedno małe ciastko albo zjadają jednego fast fooda. Normalni. Ale nie ja mająca jedzeniowy ciąg...

W obu przypadkach zaczęłam się zastanawiać... jestem zdesperowana, ostatnio zaczęłam już nawet Boga wzywaćna pomoc...

Boże, czy to już TY?

11 września 2014 , Komentarze (5)

Jedna z Vitalijek podsunęła mi księżkę Marianne Williamson „Kurs Odchudzania”.
To dla takich ludzi jak ja, uzależnionych od jedzenia, kompulsów i odchudzania. Nie ma tam diet, tylko (jak określa to sama autorka) 21 duchowych lekcji, podczas których „dowiadujemy się, jak zmienić stosunek do swego ciała i wykorzenić cały strach, aby ostatecznie osiągnąć wizję wymarzonej sylwetki, do której się dąży. To także ważna nauka integrowania różnych części siebie: umysłu, ciała i ducha. Dzięki tej wiedzy jest łatwiej nawiązać dobre relacje z jedzeniem, a także z samym sobą.
Zdesperowana zaczynam ją czytać i próbować zawarte w niej lekcje stosować w swoim życiu. Ale jestem z tym sama, a chętnie zebrałabym grupę osób również pracującą z tą książką. Może ktoś właśnie z nią pracuje? Albo pracował? Albo chce pracować?
Są jakieś osoby chętnie do wymiany doświadczeń i przemyśleń?
Kobitki, razem raźniej! Wspierajmy się! Może akurat w TEN SPOSÓB damy radę?
Która chętna do ciężkiej, uczciwej pracy i wspólnej wymiany doświadczeń?

11 września 2014 , Komentarze (11)

Zaziębiłam się, z nosa mi cieknie, głowa mnie boli, mięśnie mnie bolą, słabość mnie dopadła, energii brak…


… i właśnie w takim momencie najlepszym lekiem okazuje się ono: JEDZNIE!


Jest jak narkotyk, jest jak sex, jest jak extaza. Przechodzi przez wąską szczelinę gardła, dotyka najintymniejszych części Twojego wnętrza, rozgrzewa od środka, czujesz jak wnika coraz głębiej. Chcesz więcej i więcej, jest cudownie. Z podniecenia trzęsą Ci się ręce. Niecierpliwie sięgasz po kolejne łupy. Ból mija. Czujesz rozluźnienie. Nawet katar na chwilę ustępuje. Jest Ci dobrze…