Siedem
dni bez kompulsów. Jeśli i dziś się uda, to będzie już osiem!
To jedzenie co trzy godziny to kosmicznie fajny pomysł!!! Naprawdę przez
większość dnia prawie nie jestem głodna. No, czasem się zdarzy że poczuję chęć
na sięgnięcie po coś, ale jedząc co trzy godziny jakoś nad tym impulsem
potrafię zapanować i doczekać czasu aż nadejdzie czas na kolejną przekąskę.
Jasne, to nie jest żadne wyleczenie, ale przynajmniej jakoś to jedzenie mam pod
kontrolą.
Parę dni temu robiłam na obiad naleśniki. Wcześniej to wyglądało tak, że
jeszcze dobrze naleśnik się nie upiekł a już lądował na ułamek sekundy na
talerzu, a zaraz potem przy użyciu moich paluchów znajdował się w mojej
paszczęce. W tym czasie piekłam drugiego naleśnika, którego spotykał identyczny
los – był pożerany podczas smażenia trzeciego… Tym razem upiekłam trzy
naleśniki, wszystkie trzy odłożyłam na talerz, posmarowałam dżemem, po czym
dopiero po skończeniu smażenia, spokojnie, na siedząco zjadłam - używając noża
i widelca. I naprawdę nie skręcało mnie że już teraz zaraz muszę, bo inaczej
umrę. To znaczy miałam chętkę rzucić się na te naleśniki od razu po zdjęciu z
patelni, ale ta chętka była do opanowania siłą woli i nie powodowała żadnej wewnętrznej
trzęsawki ani innych dziwnych objawów. To było takie niesamowite uczucie: zjeść
naleśniki jak człowiek!!!
Podobnie ma się rzecz z zakupami. Wchodzę do supermarketu, przechadzam się
między półkami i nie skręca mnie na żadne pączki ani inne cud ciasteczka.
Owszem, pomyślę że to smaczne i fajnie byłoby zjeść, ale nie czuję przymusu że
muszę wyjść z tego sklepu z jakimś słodyczem albo innym „maszketem” w
koszyczku. Kupuję co potrzebuję i wychodzę. Niesamowite…
Ja już wcześniej próbowałam jeść pięć posiłków dziennie, konsultowałam to nawet
z dietetyczką, ale stosując się do jej zaleceń ciągle chodziłam głodna. A teraz
jest dziwnie inaczej. Nie stosuję się do żadnych dietetycznych zaleceń. Staram
się jeść to co lubię, a nie to co powinnam (patrz wyżej opisane naleśniki na
obiad). Byle co trzy godziny coś zjeść. Dużo chleba, trochę warzyw. Sporo
ziemniaków. Wcale nie tak dużo białka. Kalorycznie między 1500 a 1800. Ale jak
się zdarzy więcej to nie rwę włosów z głowy. Dziś u przyjaciółki zjadłam bez
poczucia winy dwa ciasteczka. A, no właśnie: dziś tylko dwa ciasteczka, podczas
kiedy wcześniej zjadałam zawsze dużo więcej, bo nie potrafiłam się opanować. A
dziś tylko dwa. Owszem, korciło mnie żeby sięgnąć po więcej, ale wystarczyła
odrobina (dosłownie: odrobina!) silnej woli, żeby tę pokusę od siebie odsunąć.
Po co się obżerać ciasteczkami, jak w domu czeka kolacja, a jak dobrze pójdzie
to i dwie kolacje?
To jest takie jakieś poczucie spokoju. Nie czuję wewnętrznego rozdygotania. Nie
czuję tej wewnętrznej wojny, nerwicy. Nie czuję PRZYMUSU. Jakby moja
podświadomość nagle doszła do wniosku, że nie trzeba już natychmiast rzucać się
na każde jedzenie w zasięgu wzroku, bo przecież jedzenie jest dostępne co
chwilę i niemal na każde zawołanie. To bardzo fajne uczucie. Jestem panią samej
siebie. Nie rządzi mną jedzenie. Nie muszę się zmagać z wewnętrznym przymusem!
To jest ogromny, przeogromny komfort!!! To tak jak byś codziennie chodziła na
spacer z wielkim buldogiem który wściekle ciągnie Cię na smyczy w różne dziwne
miejsca i nie masz nad tą bestią prawie żadnej władzy, a nagle pewnego dnia ten
piesek zaczyna grzecznie iść przy nodze i nawet zaczynasz się zastanawiać, czy
by go w ogóle bez smyczy nie puścić…
Dzięki Ci Boże za małe – wielkie cuda!!!