Pamiętnik odchudzania użytkownika:
Ja-Ogrzyca

kobieta, 49 lat, zabrze

160 cm, 78.00 kg więcej o mnie

Postępy w odchudzaniu

Najskuteczniejsze odchudzanie w Polsce.

Wpisy w pamiętniku

7 września 2014 , Komentarze (8)

Zerknęłam niechcący w archiwalne zapiski programu do liczenia kalorii i... coś mi się kazało zastanowić...
W I połowie sierpnia przez większość czasu dość intensywnie ograniczałam kalorie i dość intensywnie jeździłam na rowerze oraz pływałam.
A w II połowie sierpnia wpadłam w jedzeniowy ciąg, którego przyczyn, jak mi się wydawało, ustalić nie potrafiłam.
Czyżby organizm upomniał się o swoje z nawiązką?
Nawiązka wyniosła 3kg ponad to co na początku sierpnia... (Teraz ważę 85 kg)

I jak tak sięgam pamięcią wstecz, to faktycznie wielotygodniowe a nawet wielomiesięczne jedzeniowe ciągi pojawiały się u mnie po wielodniowych lub wielotygodniowych ograniczeniach kalorycznych (nawet, jeśli było to tak reklamowane tysiąc pięćset kalorii). Często początek ciągu powodowała wprawdzie jakaś przewlekła, trudna sytuacja emocjonalna, ale chyba ZAWSZE taki jedzeniowy ciąg pojawiał się bezpośrednio po ciągu jedzeniowych wyrzeczeń. Sytuacja emocjonalna była tylko zapalnikiem, ale paliwa do głodomorrowego ciągu wydaje mi się dostarczała moja fizjologia: organizm odrabiał straty. Czasem Głodomorra przychodził powoli, niemal niezauważenie, czasem napadał nagle.



Jak wybrnąć z tego pierdzielonego błędnego kręgu?!
Nawet kiedy próbuję jeść normalnie i zgodnie z zaleceniami (2200 kalorii i posiłki co trzy godziny) to i tak zdarza mi się zajadanie emocji (patrz ostatnia notka). Zajadam emocje -> dupa rośnie. Skoro rośnie, to trzeba jakoś chociaż lekko to skorygować. Jak? No albo ograniczam jedzenie albo więcej się ruszam. W obu przypadkach powstaje deficyt energetyczny. Ale wtedy organizm upomina się o swoje i k...wa nadrabiam z nawiązką.
Nadmieniam, że metoda "nie licz kalorii i przestań się ważyć" też powoduje wzrost wagi.

Może spróbuję zmniejszyć te ujemne różnice w bilansie energetycznym, tak żeby były minimalne? Może to coś pomoże?


JAK KIEDYŚ OGARNĘ CO Z TYM GÓWNEM ZROBIĆ, TO SAMA SOBIE NOBLA WRĘCZĘ.

6 września 2014 , Komentarze (6)

Zajdłam wczoraj.
Miała miejsce niefajna dla mnie sytuacja, poczułam złość, nie poradziłam sobie z napięciem i sięgnęłam po kanapki na uspokojenie. Na szczęście niewiele mam w domu przetworzonego, gotowego do konsumpcji jedzenia, więc zjadłam stosunkowo niewiele. To "stosunkowo niewiele" to jakieś tysiąc kalorii. Dużo, nie dużo, zależy, jak się na to patrzy.
Myśląc kategoriamii osób z zaburzeniami odżywiania rozwiązanie jest proste: "spinaj poślady, idź na basen, na rower, idź pobiegaj, ogranicz kolację i odrobisz to co zjadłaś". Tylko że wydaje mi się, że to jest CHORE. Robię tak nagminnie od czternastu lat. Wieczne naprzemienne "zajadanie" i "odchudzanie" wykańcza mnie, odbiera radość jedzenia i życia w ogóle. Nie mówiąc, że z punktu widzenia czasu to efekty są odwrotnie proporcjonalne to zamierzonych. To jest niezgodne z naturą. Widział ktoś kiedyś jelenia z zaburzeniami odżywiania, który biega żeby spalić bo zjadł za dużo? Albo tygrysa? Nawet świnia nie ma zaburzeń odżywiania. Je jak świnia, bo jest świnią, i tyle, ona nie jest z tego podwodu ani chora ani nieszczęśliwa!
No przecież MUSI BYĆ INNA DROGA niż takie w kółko Macieju żarcie i odchudzanie!!!
*
Dziś rano próbowałam przeanalizować na spokojnie, co wydarzyło się wczoraj wieczorem. Drobne spięcie o nic nie znaczącą pierdołę, ale poziom złości ogromny. Kiedy zaczęłam się zastanawiać nad tym, odkryłam, że pod tą wczorajszą złością jest kilka różnych warstw potrzeb i lęków, niektóre totalnie sprzeczne ze sobą, ich wektory ciągnęły moją duszę w różne strony, ja się po prostu pogubiłam w tych lękach i potrzebach. Chciałam jednego, bałam się drugiego, protestowałam przeciw trzeciemu, oznajmiłam że robię czwarte a zrobiłąm piąte. Czasem jest tak, że potrafię rzeczowo odpowiedzieć na pytanie "czego w tej sytuacji chcesz?". Kiedy dziś zaczęłam sobie odpowiedaćna to pytanie, wyszedł mi cały elaborat, który z samą wczorajszą sytuacją miał tyle wspólnego, co ryba z rowerem. Co ciekawe, odkryłam przy okazji, że walczyły we mnie nie tylko moje potrzeby i lęki, ale również wmówione potrzeby innych. Musiałam rozwarstwić, co w tym jest moje a co nie moje. Do teraz buduję odpowiedź na pytanie "a więc czego w związku z tą sytuacją chcesz, Ogrzyco?".
Czuję jakiś rodzaj ulgi, kiedy zaczynam rozumieć w ten sposób siebie. I przerażenie, że jestem aż tak popierd....

3 września 2014 , Komentarze (4)

Drugi dzień bez kompulsów. Alleluja!
Mocno się pilnuję. Jem co trzy godziny. Staram się trzymać w granicach 2100-2200 kalorii. O jakichkolwiek ograniczeniach kalorycznych nawet nie próbuję myśleć. Boję się, że nawet lekki fizyczny głód może sprawić, że rzucę się na jedzenie bez opamiętania. Wszystko to takie mocno wymuszone i nienaturalne. Nadal nie slucham swojego organizmu, tylko z góry narzucam mu jakieś konkretne ilości. Tak daleko mi jeszcze do kontaktu z samą sobą...

W takie dni, kiedy jak wczoraj i dziś jem normalne ilości jedzenia i mocno odczuwam związany z tą normalnością komfort fizyczny i psychiczny, w takie dni uświadamiam sobie, jak ogromną krzywdę robię sobie od ponad 14 lat ciagle ograniczając jedzenie. Może miało by to sens, gdybym raz, powiedzmy przez pół roku ograniczała się a potem waga by się trzymała, ale ja przeplatam dyskomfortowe okresy odchudzania z równie niekomfortowymi okresami obżarstwa. Strasznie tokssyczna ta moja relacja z tym jedzeniem...

2 września 2014 , Komentarze (5)

Staram się wyciszyć Demona Głodomorrę. Na początek tylko dbam żebym miała dużo jedzenia i nie przejadała się byle czym.

Przygotowałam sobie rano stos kanapek. Dwie na godzinę ósmą, dwie na godzinę jedenastą oraz jedną kanapkę i banana na godzinę czternastą. Pracuję od 8 do 16. Jedzenia było nawet całkiem sporo. Chciałam tak to zaplanować, żeby nie mieć poczucia głodu ani ograniczeń i żeby mnie nie podkusiło biec do baru po cokolwiek. W zakładowym barze jestem ostatnio niemal codziennym gościem. Już mi wstyd. Tak nad swoim żarłoctwem nie panować i codziennie do baru biegać po krokiety...
No wiec tak te kanapki do pracy rozplanowałam, żeby jeść co trzy godziny i do baru nie biegać. Nie powiem, po zjedzeniu każdej porcji ciągle jeszcze mnie kusiło, żeby nadskubnąć coś z następnej porcji (czytaj: pożreć wszystko na raz) ale udało mi się powstrzymać.
Gorzej było z obiadem. Okolice godziny 17 to czas, kiedy Głodomorra, nawet jeśli grzecznie spał cały dzień, to teraz zaczyna się budzić. Jedząc sycący obiad odczuwałam wielką potrzebę dojedzenia czegoś jeszcze. Jakimś cudem się opanowałam. Wsiadłam w samochód i po prostu uciekłam z domu. Teraz siedzę w aucie zaparkowanym gdzieś na mieście i literka po literce stukam na telefonie tę notkę. Nie lubię tkwić w domu. Tkwienie w domu często wywołuje u mnie zbyt dużą chęć do jedzenia...

Znalazłam gdzieś w necie wzór na przemianę materii w zależności od wieku, płci, wagi i fizycznej aktywności. Wyszło mi, że ilość dla mnie to jakieś 2200 kalorii. Tyle mogę zjeść żeby ani nie utyć ani nie schudnąć. To naprawdę mnòstwo dobrego jedzenia! Na tym etapie, kiedy próbuję powstrzymać Demona Głodomorrę taka ilość wydaje mi się ok. Jem, nie mam poczucia ograniczenia jak w przypadku menu okrojonego z kalorii. Taki brak poczucia jedzeniowego ograniczenia wydaje mi się, że ma wpływ na złagodzenie napięcia uruchamiającego Głodomorrę.

Tak więc póki co staram się jeść dużo, ale nie przejadać się ani nie robić wycieczek do barów szybkiej obsługi. Znaczy się, po prostu staram się wyciszyć...


Piszę tego bloga, bo mam ogromną potrzebę dzielenia się tym wszystkim. Tak bardzo marzę, żeby wyzwolić się z nałogu objadania i odchudzania. W takie dni jak dziś wierzę, że mam na to szansę. Że małymi kroczkami dam radę. Nie będę na razie komentowała Waszych blogów. Mam problem w domu z internetem, drugą z rzędu notkę piszę z telefonu i straaasznie mi to wolno idzie. Może to i dobrze, bo czasu na myślenie o jedzeniu jakby mniej...

1 września 2014 , Komentarze (9)

Demon Głodomorra znowu mnie dopadł i nie odpuszcza. To upokarzające, ciągle tak uparcie wracać do tych samych błędów. Tu już nie chodzi o zbędne kilogramy, obwód talii czy piękny wygląd. Powoli zaczynam to mieć coraz głębiej w dupie. Chcę tylko być wolna od obsesji jedzenia, wrzucania do paszczy co się nawinie, byle tylko poczuć spokój. Męczy mnie to już. Podobnie jak wiekuiste odchudzanie z nadzieją, że "tym razem to już po raz ostatni". Gdybym zsumowała zrzucone w moim życiu kilogramy... Pewnie uplasowałabym się gdzieś blisko rekordu Guinessa. I na co mi te wszystkie wyrzeczenia?!?! Jak byłam gruba tak jestem. Uzależniona od jedzenia i odchudzania. Jakie jest wyjście z tego gówna?!?! Nie wiem. Nie znam drogi. Ciagle błądze, ale wierzę, że gdzieś ta droga jest i ja ją znajdę!!! Metoda 12 kroków jako sposób na wyjście z nałogu nie przekonuje mnie. Moim zdaniem to droga na skróty dla matołów którzy nie myślą samodzielnie. Widziałam wielu "wyleczonych" tą metodą alkoholików. Nie piją alkoholu, ale palą papierosy, za dużo jedzą i mają inne "mniej szkodliwe" od alkoholu nałogi. Czyli dalej mają nałogi. Czyli wyleźli z większego gówna żeby wleźć w mniejsze, ale nadal gówno. Nie o taką wolność mi chodzi. Nie wiem jak, ale znajdę drogę do prawdziwej wolności. Tak głęboko i mocno wierzę, że ona musi gdzieś istnieć!!! Przez wolność rozumiem życie bez zajadania napięcia i bez koncentrowania się na jedzeniu, wadze i wyglądzie. Życie bez uciekania w zaburzenia odżywiania...

2 sierpnia 2014 , Komentarze (9)

Przez ostatni tydzień czułam się szczęśliwa. Jeździłam sobie do pracy rowerem, spełniając tym samym wieloletnie marzenia o porankach pachnących świerkami i wietrze we włosach, a wieczorami taplałam się w zalewie. Wracając do domu sama do siebie śpiewałam „jestem szczęśliwa”. I naprawdę taka się czułam. Obdzwaniałam przyjaciółki i dzieliłam się szczęściem.
Wprost proporcjonalnie do wysokiego poziomu odczuwanego szczęścia – poziom jedzenia utrzymywał się na pożądanym niskim poziomie, co dodatkowo powodowało przyrost satysfakcji z samej siebie.
Waga osiągnęła najniższy do tej pory poziom – 82 kg.

Cieszyłam się też z tego, że udało mi się „olać” opisywany w poprzedniej notce problem i nie złościłam się na Samca, który pojechał na drugie wakacje, tym razem organizowane przez Pannę M - jego niespełnioną miłość, która pałęta się w naszym związku od początku jego istnienia. Nie złościłam się, a więc nie musiałam tej złości zajadać – i TO mnie cieszyło. Choć cały czas zastanawiałam się, czy złość wyparłam czy rozpuściłam. Trochę ją przepracowałam i przemyślałam, mimo to jednak jej drobiny od czasu do czasu pojawiały się w moim sercu pod różnymi postaciami.

Samiec tym czasem dzwonił niemal codziennie i donosił, jak to jest tam wspaniale. W końcu dosłownie z minuty na minutę coś mi się dziś odwidziało i nagle poczułam się totalnie beznadziejna. No bo skoro na wakacjach które ona wymyśliła mój facet tak wspaniale się bawi, a będąc ze mną narzekał niemal codziennie jak to strasznie on się nudzi – to najwyraźniej ja jestem beznadziejna, że ze mną tak nudno… Zaraz potem uświadomiłam sobie, że dodatkowo beznadziejna jestem dlatego, że nie mam wielkiego grona zabawowych przyjaciół i ja nie potrafiłabym takiego wyjazdu jak Panna M zorganizować, w ogóle denna jestem bo mam problemy w kontaktach międzyludzkich i w zasadzie to tak beznadziejna jestem że aż samotna… I jakby nie ten mój Samiec to już bym prawie w ogóle do kogo nie miała pyska otworzyć… Samotna jestem, przyjaciół mam niewielu, a do organizowania wspólnych wypadów to chyba w ogóle się nie nadaję. A ja tak bardzo lubię gdzieś wyjeżdżać! Uświadomiłam sobie też, że marnuję swoje życie przez tę swoją samotność i to moje „odludztwo”

To w zasadzie wystarczyło, żeby wyjeść sporą porcję zapasów z lodówki, tucząc się dosłownie niczym, bo przezornie nic w lodówce nie mam. No i kolejny dzień zmarnowany, zajedzony…


Co takiego jest nie teges z moim sposobem myślenia i odbierania świata, że nagle, z minuty na minutę zaczynam się dołować, przeżuwać problem, nakręcać się, odczuwać brak poczucia wpływu na cokolwiek, generować napięcie i w efekcie tego wszystkiego, w akcie totalnej rozpaczy sięgać do lodówki, szukając w jedzeniu rozładowania napięcia i poczucia tego luzu i lekkości bytu, które czuję będąc szczęśliwa? Co takiego przełączyło wajchę „szczęśliwa” na „nieszczęśliwa”? Jak utrzymywać stan szczęścia? I skąd mi się biorą te czarne myśli? Jak nad tym panować żeby tego nie wypierać? I jak nie żreć jak mi smutno i źle?

27 lipca 2014 , Komentarze (10)

Samiec zebrał ekipę i pojechał na drugie wakacje. Ma to być tygodniowy spływ kajakowy. Ja odmówiłam swojego udziału. Wkurzyło mnie to, że organizatorką jest Panna M, niespełniona miłość a obecnie wielka przyjaciółka Samca, która egzystuje w naszym związku od samego jego początku, i z którą emocjonalnie jest wyraźnie bliżej niż ze mną. No i jeszcze to, że na wakacje ze mną założył dużo niższe fundusze niż na wakacje z nią.
Wielokrotnie mówiłam mu o tym, że o Pannę M jestem zazdrosna. W odpowiedzi słyszałam że nie powinnam zazdrościć bo… to taka wspaniała osoba i powinnam ją bliżej poznać.


Nie spodobało mi się zachowanie Samca. Uznałam, że rani moje ego, nie liczy się z moimi uczuciami, ja sama jestem dla niego totalnie nieważna, mój kobiecy honor cierpi i w ogóle facet to świnia, a ja jestem beznadziejna, bo przecież gdybym była wspaniała to takie sytuacje nie miałyby miejsca. Międliłam problem w głowie długie godziny, obwiniając Samca i tę cholerną Pannę M.
Zadzwoniłam do przyjaciółki i streściłam jej sytuację.
- Świnia! – zawyrokowała przyjaciółka bez namysłu.
Poczułam się wreszcie zrozumiana, a to otwarło mi drogę do podsumowania wszystkich samczych świństw z ostatnich trzydziestu dni, rozklejenia się jak stary but na deszczu, wypłakania przyjaciółce wszystkich żali, a następnie zakupu i samotnej konsumpcji trzech piw celem uspokojenia rozedrganych emocji. Oraz oczywiście wyjedzenia z lodówki wszystkiego, co dało się wyjeść – zupełnie świadomie likwidując w ten sposób ogromny ból duszy spowodowany samczymi świństwami.

No bo jak tu nie żreć?!?!?!



WRÓĆ TO TEMPO!!!!

To nie Samiec mnie wkurzył tylko JA wkurzyłam się na Samca. To JA – na podstawie doświadczeń z całego życia oraz posiadanych przekazów społecznych – uznałam że powinnam się zezłościć. Ale co takiego właściwie się stało? Przecież nikt mnie nie bije, nikt mi pieniędzy nie zabiera ani nie ogranicza wolności. Nikt mi nawet samczego towarzystwa nie zabiera, bo i tak po ostatnich wakacjach miałam Samca dość na co najmniej miesiąc. Nikt mnie również nie pozbawił możliwości wyjazdu na wakacje – bo takowy już zaliczyłam (i wzięłam z tego wyjazdu to co chciałam) a i myślę gdzie by tu jeszcze…
Ale że co? Że babski honor? A co właściwie mi w tym przypadku ten honor da? Najem się nim albo ubiorę w niego? Przecież to abstrakcja!
Albo co? Że powinnam wpłynąć na Samca żeby ją w dupę kopnął? Nie mamy wpływu na drugiego człowieka. Możemy mówić tylko o swoich uczuciach w związku z sytuacją, ale nie zmienimy wyborów innych ludzi.

Dlaczego oddaję władzę nad swoją duszą Samcowi? Przecież mogę sprawę olać. Co ma się stać to się stanie, i choćbym się rzucała jak ryba na patelni to na zmianę człowieka nie wpłynę. A manipulacji nie uznaję, bo to do niczego dobrego nie doprowadzi. Więc po co się wściekać?!?!?

Kiedy to przemyślałam, poczułam spokój.
Tylko my sami mamy wpływ na nasze myśli. Zmieniając myśli, zmieniamy emocje. Szklanka zawsze może być do połowy pełna albo do połowy pusta.


Gdzieś tu dobrnęłam do rafy, o którą się zawsze rozbijałam – żeby NIE STŁUMIĆ TYCH EMOCJI, ale je przepracować. No bo POCZUŁAM ZŁOŚĆ. I to ogromną. Zastosowałam stary schemat – obwiniłam za swoje emocje kogoś innego i zrobiłam z siebie ofiarę, pieczętując to jeszcze telefonem do przyjaciółki. I rozładowałam napięcie opróżniając lodówkę.

Mój kolega mawiał, że jego babcia mawiała: „pamiętaj dziecko, byle kto cię wkurzyć nie może”.
Jeśli więc zastosuję strategię babci kolegi i nie pozwolę manipulować swoimi emocjami?
Co mi da rozpamiętywanie w nieskończoność takiego a nie innego zachowania Samca?

Czuję złość, coś z tą złością mogę zrobić.
Przede wszystkim, pod tą złością i zazdrością leżą moje doświadczenia z dzieciństwa, kiedy często ignorowano moje prawdziwe potrzeby i nie czułam się dostatecznie ważna dla rodziców (co potrafi nabroić dziecko czujące się niedostatecznie ważne to moje ciotki do dziś opowiadają hahaha). To te wewnętrzne dziecko wylazło teraz i płacze, bo znowu nie było najważniejsze, a tak bardzo tego potrzebowało. Mądrzy ludzie mówią, że jak sama siebie obdarzę kochającą uwagą, to nie będę jej sępić od innych.
Zaraz potem jest przekaz społeczny: jeśli facet nie skacze dookoła ciebie jak królik to świadczy o tym że jako kobieta jesteś niepełnowartościowa. Musisz mieć faceta na własność. Inaczej to porażka. Tylko jak można sobie przywłaszczyć kogokolwiek, szanując swoją i cudzą wolność?
Że co? Że ona mi go zabiera? Jeśli między dwojgiem ludzi coś jest nie teges (tak jak między nami), to zawsze się znajdzie jakaś ona albo jakieś coś, na które można zwalić winę, która tak naprawdę leży tylko w związku.
Zrozumienie tego, co wyzwala moją złość, przyniosło mi sporą ulgę.
A jeśli nadal tak bardzo sytuacja mi nie odpowiada, to przecież zawsze mogę próbować szukać innego faceta. I tu się pojawia miejsce na fajne pytanie: co mnie przy Samcu trzyma? I czego ja od związku oczekuję?


Jeszcze wczoraj czułam się biedną ofiarą perfidnej Panny M i wstrętnego Samca, i czułam ogromną bezsilność, bo miałam świadomość, że nie mam większego wpływu na sytuację, mogłam co najwyżej im złorzeczyć. Po przeramowaniu problemu po pierwsze bardziej jestem świadoma swoich odczuć, potrzeb, myśli i emocji a także źródeł tego wszystkiego a po drugie stworzyłam sobie przestrzeń do samodzielnego zadbania o swoje potrzeby i poszukania odpowiedzi na pytanie „czego potrzebuję” i „jak mogę to otrzymać od życia”.



Złość ciągle jeszcze żarzy się we mnie odrobinę. Ale to już nie jest taki pożar złości jak wczoraj! Czuję znacznie większy spokój. Zadziwiające, ale czasem jeszcze próbuje we mnie zapłonąć iskierka społecznego przekazu: „jeśli facet nie jest twój na własność to znaczy że jesteś beznadziejna”. Niesamowite, jak bardzo to we mnie siedzi… Dlaczego?

21 lipca 2014 , Komentarze (12)

Wakacje.  Dwa tygodnie.
Dni pełne słońca a wieczorami na niebie spektakl piorunów z odległych burz. I rano znowu słońce…
Domek na kółkach a więc wolność wyboru kierunku i miejsca.
Dzikie i niecywilizowane miejsce na postój. Czysta natura. Drzewka, ptaszki i kleszcze :)
Czyste jak kryształ jezioro na pojezierzu Drawskim.
Samotna plaża i całe jezioro tylko dla nas. I oczywiście pływanie na golaska.
Las pachnący rozgrzanymi słońcem malinami, po które wystarczyło wyciągnąć rękę.
Wieczorem rower i drogi przez las, niemal zupełnie wolne od aut. Zwiedzanie wiosek, w których czas zatrzymał się chyba w 1939 roku.
5 km do fabryki czekoladek
A nocami ognisko i komary.
Wakacje w cenie paliwa do samochodu.
I tylko tej iskry zachwytu – która w poprzednich latach ze zwyczajności  potrafiła stworzyć cud najpiękniejszy – tego tylko w tym roku mi zabrakło…

1 lipca 2014 , Komentarze (13)

1 lipca. Za mną 39 dni odchudzania.
Na wadze dziś 82,6 kg. Jestem szczuplejsza o 5,4kg. Wymiary ud / talii / brzuszka pozmniejszały się średnio po 2-3 cm.
Czuję niedosyt... Wydaje mi się to mało…

Z drugiej strony… Co by było, gdybym te 39 dni temu nie zaczęła się odchudzać?

Od grudnia tyłam w tempie 2 kg na miesiąc. Gdybym 23 maja nie powiedziała „dość!”, całkiem prawdopodobne, że dziś ważyłabym 91 kg!!!

Kolejny zysk to moje rowerowe i piesze wycieczki przez las. Zauważam, że stają się uzależniające. Wybijają mnie z bezproduktywnego zamartwiania się o byle co i wyrzucania sobie wszystkich życiowych błędów. Poznaję nowe rejony, podziwiam widoki, opracowuję trasę i siłą rzeczy wpadam w „tu i teraz”. Dla kogoś, kto zajada emocje (a emocje przecież biorą się z tego o czym myślimy) to prawdziwe wybawienie.

No i jeszcze to, że w czerwcu miałam dwie jedzeniowe załamki. Jedna trwała tydzień, druga trzy dni. Można je rozpatrywać w charakterze porażki, ale jeśli spojrzeć na to z drugiej strony: dwie załamki owszem, ale po każdej się podniosłam i poszłam dalej. Czyli dwa zwycięstwa nad objadaniem się: przecież przerwałam te ciągi! A bywało w moim życiu i tak, że objadałam się po takiej załamce dalej przez kolejne tygodnie i miesiące…




Patrząc na moją wagę z perspektywy roku, nie wygląda to hurra optymistycznie. Rok temu o tej porze wagę miałam porównywalną. Można by to uznać za jakiś tam sukces, gdybym w tym czasie zajmowała się wszystkim innym tylko nie odchudzaniem i identyczne cyferki na wadze dziś i rok temu wynikałyby z mojej wewnętrznej równowagi jedzeniowej.
Ja jednak w ostatnim roku miałam dwa okresy odchudzania i „dla równowagi” dwa okresy tycia. Czyli masa pracy, zafiksowanie na temacie odchudzania, jedzenia i wagi, wydawałoby się że powinno być mocno „do przodu” a efektów wymiernych w skali roku brak…
Czas, kiedy objadałam się to w sumie pół roku. Czas kiedy się odchudzałam: kolejne pół roku. Kiedy jadłam normalnie? Nie jadłam normalnie.
A co, jeśli za rok napiszę znowu to samo? Jaki sens ma moja praca?  


No i co z resztą mojego życia?
1. Praca w której nie do końca coś „teges”.
2. Związek, który nie posunie się już ani o centymetr do przodu, który wyzwala we mnie więcej emocji trudnych niż przyjemnych, i z którego jednocześnie nie potrafię wyjść, choć nie łączą nas żadne formalne więzy (jedynie zostawione wzajemnie u siebie szczoteczki do zębów).
3. Relacja z tatą, w której walczę o szanowanie moich granic z człowiekiem trudnym nie tylko w mojej opinii i jednocześnie walczę z własnym poczuciem winy, że te granice wyznaczam i bronię. I chęć pomocy staremu człowiekowi, który jednak robi się paskudny przy większości prób emocjonalnego zbliżenia…
4. Życie z dnia na dzień. Brak marzeń i planów na przyszłość, bo nie wiem kim jestem i czego chcę…

30 czerwca 2014 , Komentarze (7)

Samiec przyjechał do Ogrzycy.
Ta przyjęła go tanią granulowaną herbatką oraz własnoręcznie pokrojonym i obranym jabłkiem.
Samiec, znając lenistwo Ogrzycy nie może się nadziwić:
- Co ty dzisiaj taka miła dla mnie jesteś? Jabłko mi pokroiłaś? I nawet obrałaś, tak jak lubię... Chcesz czegoś ode mnie?
Na co Ogrzyca, która w ciągu 6 minut Samczej wizyty zdążyła już 7 razy się na niego wkurzyć, cedzi przez zęby:
- Ależ skąd, Samcu. Niczego od Ciebie nie chcę specjalnego. Najzwyczajniej w świecie musiałam czymś ręce zająć, żeby Cię nie ukatrupić!!!