Przez ostatni tydzień czułam się szczęśliwa. Jeździłam sobie do pracy
rowerem, spełniając tym samym wieloletnie marzenia o porankach pachnących
świerkami i wietrze we włosach, a wieczorami taplałam się w zalewie. Wracając
do domu sama do siebie śpiewałam „jestem szczęśliwa”. I naprawdę taka się
czułam. Obdzwaniałam przyjaciółki i dzieliłam się szczęściem.
Wprost proporcjonalnie do wysokiego poziomu odczuwanego szczęścia – poziom
jedzenia utrzymywał się na pożądanym niskim poziomie, co dodatkowo powodowało
przyrost satysfakcji z samej siebie.
Waga osiągnęła najniższy do tej pory poziom – 82 kg.
Cieszyłam się też z tego, że udało mi się „olać” opisywany w poprzedniej notce
problem i nie złościłam się na Samca, który pojechał na drugie wakacje, tym
razem organizowane przez Pannę M - jego niespełnioną miłość, która pałęta się w
naszym związku od początku jego istnienia. Nie złościłam się, a więc nie
musiałam tej złości zajadać – i TO mnie cieszyło. Choć cały czas zastanawiałam
się, czy złość wyparłam czy rozpuściłam. Trochę ją przepracowałam i
przemyślałam, mimo to jednak jej drobiny od czasu do czasu pojawiały się w moim
sercu pod różnymi postaciami.
Samiec tym czasem dzwonił niemal codziennie i donosił, jak to jest tam
wspaniale. W końcu dosłownie z minuty na minutę coś mi się dziś odwidziało i
nagle poczułam się totalnie beznadziejna. No bo skoro na wakacjach które ona
wymyśliła mój facet tak wspaniale się bawi, a będąc ze mną narzekał niemal
codziennie jak to strasznie on się nudzi – to najwyraźniej ja jestem
beznadziejna, że ze mną tak nudno… Zaraz potem uświadomiłam sobie, że dodatkowo
beznadziejna jestem dlatego, że nie mam wielkiego grona zabawowych przyjaciół i
ja nie potrafiłabym takiego wyjazdu jak Panna M zorganizować, w ogóle denna
jestem bo mam problemy w kontaktach międzyludzkich i w zasadzie to tak
beznadziejna jestem że aż samotna… I jakby nie ten mój Samiec to już bym prawie
w ogóle do kogo nie miała pyska otworzyć… Samotna jestem, przyjaciół mam
niewielu, a do organizowania wspólnych wypadów to chyba w ogóle się nie nadaję.
A ja tak bardzo lubię gdzieś wyjeżdżać! Uświadomiłam sobie też, że marnuję
swoje życie przez tę swoją samotność i to moje „odludztwo”
To w zasadzie wystarczyło, żeby wyjeść sporą porcję zapasów z lodówki, tucząc
się dosłownie niczym, bo przezornie nic w lodówce nie mam. No i kolejny dzień
zmarnowany, zajedzony…
Co takiego jest nie teges z moim sposobem myślenia i odbierania świata, że
nagle, z minuty na minutę zaczynam się dołować, przeżuwać problem, nakręcać
się, odczuwać brak poczucia wpływu na cokolwiek, generować napięcie i w efekcie
tego wszystkiego, w akcie totalnej rozpaczy sięgać do lodówki, szukając w
jedzeniu rozładowania napięcia i poczucia tego luzu i lekkości bytu, które
czuję będąc szczęśliwa? Co takiego przełączyło wajchę „szczęśliwa” na „nieszczęśliwa”?
Jak utrzymywać stan szczęścia? I skąd mi się biorą te czarne myśli? Jak nad tym
panować żeby tego nie wypierać? I jak nie żreć jak mi smutno i źle?
wiktorianka
8 sierpnia 2014, 18:21to chyba nie beznadzieja, a uzaleznianie swojego samopoczucia od okolicznosci i innych osob...moze warto sie nad tym zastanowic :))
kokosowa1000
3 sierpnia 2014, 20:32Wydaje mi się, że jednak nie jesteś sama , w chwilach szczęścia obdzwoniłaś przyjaciółki , to może i w tych gorszych warto by było się umówić na jakąś kawkę, otwórz się kochana , wyjdź do ludzi. Masz też vitalijki przekochane , które są wsparciem w trudnych chwilach. Uszy do góry , cycki do przodu i powodzenia :)
Zaczarowanaa
3 sierpnia 2014, 11:45Myślałam że tylko ja mam tak gwałtowne zmiany nastrojów a tu się okazuje jakbym czytała sama o sobie:( Coraz częściej myslę o jakiejs fachowej pomocy tylko o jakiej??
achaja13
2 sierpnia 2014, 20:54ja ma to samo: tez problem z facetem, też wakacje na które On z trudem się ze mną wyrywa ale nie odpuści kilkunastodniowego rowerowego wypadu z paczką kumpli... (na szczęście tylko kumpli) ... mi jest przykro i jak zwykle kończy się płaczem i nieopamiętaniem przy lodówce