Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
Powrót do normalności?


Listopad upłynął pod znakiem problemów z zębem. Najpierw na siłę chciałam go uratować. Jak się nie dało, długo zbierałam się na odwagę usunięcia. W końcu trzy dni temu to zrobiłam. Bałam się strasznie. To mój pierwszy wyrwany ząb. Emocjonalnie to było dla mnie okropne przeżycie. Nigdy nie myślałam, że tak okropnie będę się bała wyrwania zęba! W dodatku, nie mogąc się pogodzić ze stratą, postanowiłam na jego miejsce zrobić sobie implant, co oczywiście dodatkowo spotęgowało strach, bo samo wyobrażenie że ktoś mi będzie wkręcał śrubę w kość powodowało nocne koszmary już na kilka dni przed zabiegiem. Przeżycie było straszne nie tyle fizycznie czy finansowo, ile właśnie emocjonalnie. Rozmawiałam ze znajomymi i wszyscy oni jakoś do tego podchodzili w miarę normalnie (również ci, którzy robili implanty), tylko ja wpadłam w jakąś mega panikę…

Ból po zabiegu dość szybko zaczął mijać. W zaleceniach lekarza było napisane, żeby brać tabletki przeciwbólowe (ketanol) trzy razy dziennie przez trzy dni, a potem w razie bólu. U mnie skończyło się na dwóch ketanolach i jednej zwykłej byle jakiej przeciwbólowej tabletce z kiosku. Po 24 godzinach od zabiegu nie brałam już żadnych tabletek przeciwbólowych. Jestem dumna z mojego organizmu, że tak szybko poradził sobie z bólem. Teraz tylko niech ten implant się przyjmie i zrośnie z kością i będzie git. Dbam o niego jak mogę.

Przytyło mi się w listopadzie o kilo trzysta. Bioderka, brzuch i cycki też obrosły tłuszczem, powiększając swoje obwody. Cycki to akurat dobrze, ale reszta niekoniecznie. No cóż, wystarczyło trochę stresu, i wpadłam w jedzeniowy ciąg. Najpierw za dużo pracy w pracy, potem ten biedny ząb… Jadłam byle co, w pracy najchętniej gotowe kanapki z baru i (a jakże!) krokiety, kupowane w tymże barze albo w sklepie spożywczym niedaleko mnie (te ze spożywczaka zjadałam oczywiście na zimno, bezpośrednio z woreczka, w samochodzie pod sklepem). Wieczorem padałam do łóżka z tabliczką czekolady w ręce. Straciłam chęć do przygotowywania bardziej wartościowego jedzenia, czułam brak sił, brak chęci, brak energii. Olałam zumbę i wszelki inny sport. Czy coś zapamiętałam z listopada poza tym zębem i jedzeniem? Nie… Zmarnowałam miesiąc życia.

Próbuję się pozbierać. To nie jest proste. Ciągle coś we mnie domaga się jedzenia. Jedzenie to taki sposób sprawiania sobie przyjemności, która pomaga zapomnieć o bólu. Nie tylko tym emocjonalnym. Jest dobre nawet na ból fizyczny. Choć to wbrew logice, działało przeciwbólowo nawet na ból zęba. Właściwie jest to jedyny najprostszy znany mi sposób sprawiania sobie przyjemności. Bo uzależnienie na tym właśnie polega, że podświadomość, w dobrej wierze, dbając o nas samych, zauważa, że jakieś zachowanie daje nam przyjemność i wycisza ból. I zaczyna się wewnętrzny przymus powtarzania tego. I wcale nie jest tak łatwo wmówić swojej wewnętrzności, że od teraz ból będziemy leczyć przy pomocy jazdy na rowerze czy tańca. Fajne jest to, że starając się zrozumieć siebie, zaczynam zauważać, że jedzenie wcale nie zawsze zabija ból, czasem mam wrażenie że połykam te smakołyki do niewłaściwego żołądka, zapełniam niewłaściwą dziurę. Bo jem, jem, jem, czuję że mój fizyczny żołądek jest już przepełniony, ale emocjonalna dziura ciągle domaga się jedzenia. Ale czasem jest tak, i to jest najfajniejsze, że zaczynam dostrzegać, że są takie działania, które również zaczynają działać na tzw. „ośrodek nagrody” w moim mózgu, sprawiając mi przyjemność, a nawet dając poczucie „dobrze przeżytego czasu”, albo nawet „dobrze przeżytego całego dnia”. To czasem (podkreślam: czasem, nie zawsze) jest jakiś sport, czasem posprzątanie mieszkania, czasem spotkanie z kimś fajnym albo obejrzenie ciekawego filmu albo poczytanie ciekawej książki. Albo czasem pisanie bloga. Z tym że kluczem jest tutaj słowo: czasem. To znaczy że nie zawsze. To znaczy że jedzenie ciągle jest mimo wszystko najskuteczniejsze. To znaczy najczęściej działa przeciwbólowo. Ale się staram. Uczę się siebie. Wytresowano mnie, żebym odgadywała i spełniała życzenia innych. To było proste jak budowa cepa: spełniałam życzenia innych, nie myśląc o swoich przyjemnościach, a ewentualne schizy łagodziłam jedzeniem. Od zawsze. Teraz, kiedy udało mi się odrzucić od siebie zadawalanie innych w takim stopniu, że znalazła się przestrzeń na zadowalanie mnie samej, zaczynam mieć dylemat. Bo oto mam czas, mam możliwości ale… nie mam pomysłu co MNIE sprawiłoby przyjemność, albo co chociażby było działaniem na tyle sensownym, żeby pod koniec dnia mieć to bezcenne poczucie „dobrze spełnionego dnia”. To z kolei rodzi frustrację, że marnuję czas. Nie wiem czego chcę. A frustrację, jak wiadomo, najlepiej zajeść. I tak oto po raz pierwszy odkrywam, że jem również… z nudów. Mam czas, mam możliwości, a nie mam pojęcia co ze sobą począć… Dotychczas takich dylematów nie miałam, bo albo byłam zajęta zadawalaniem innych, albo miałam takiego doła, że leżenie w łóżku i gapienie się w sufity wydawało mi się kapitalnym sposobem na spędzenie wolnego czasu.

Staram się wrócić jakoś na dobre tory. Dziś rano zrobiłam sobie na śniadanie sałatkę z pełnoziarnistego makaronu i resztek warzyw, jakie nie zdążyły jeszcze zgnić w lodówce. Przez ostatni miesiąc niewiele jadłam warzyw, zwłaszcza na śniadania i kolacje. Druga połowa sałatki będzie na jutro do pracy. To już coś. Na obiad zupa krem (dla szczerbatych) z brokuła i włoszczyzny. Nie trzeba gryźć. Zębodól będzie mi wdzięczny. Wyrzucam się na spacer. Nie bardzo mi się chce, bo zimno, ciemno i senno. Ale ze spacerem to jest właśnie tak, że też działa dość często na mój „ośrodek nagrody” w mózgu. Znaczy się czasami czuję po nim przyjemność. I czasem działa wyciszająco. Na razie ostrzejsze formy ruchu muszę odpuścić – ze względu na implant – żeby wszystko dobrze się zrosło i przyjęło – przynajmniej na dwa tygodnie. Nawet basen niewskazany bo „napije się pani chlorowanej wody a to nie jest dobrze”. No coż…

Ciągle się zastanawiam, jak wyjść z tego przeklętego uzależnienia od jedzenia. I czy to w ogóle jest możliwe tak raz na zawsze. Nie na tydzień, miesiąc, rok czy nawet dwa lata, ale na całe życie? Ja ciągle się bujam między skrajnościami: albo odchudzanie, albo objadanie. Faktem jest, że te skrajności w ciągu ostatnich dwóch lat zrobiły się dużo mniejsze niż w poprzednich latach, i to jest sukcesem. Uczę się jeść normalnie. To znaczy nie ograniczać za bardzo kaloryczności ani nawet nie ograniczać za bardzo smakołyków. Jeść zdrowiej ale bez przesady. Działa. Dopóki jakiś stres nie powoduje, że zaczynam zażerać i wpadam w jedzeniowy ciąg… I cała polka zaczyna się od nowa. Ile razy można umierać i rodzić się na nowo?

  • magnolia90

    magnolia90

    1 grudnia 2014, 10:16

    Może warto docenić to, że zdarza się "czasami"... Wiele małych sukcesów (zsumowanych) składają się na sukces. *-*