Tytuł wpisu w pamiętniku odchudzania:
O świętach, nieobjadaniu się i objadaniu.


W święta zebrałam się na odwagę i dałam nogę z domu. Zostawiłam mojego niezadowolonego ze wszystkiego „tatusia” (zapewniając mu wcześniej codzienne odwiedziny pielęgniarki i doglądanie sąsiadów „na wszelki wypadek”) i pojechałam w Pieniny na długie i piękne sześć dni. Razem ze mną było parę osób z rodziny Samca – bardzo fajni, ciepli, pozytywni ludzie. To dzięki nim odczarowałam złe święta i uwierzyłam, że w tym czasie kiedy w telewizyjnych reklamach trąbią o radości, miłości, pokoju i przyjaźni – te wartości można naprawdę przeżyć w prawdziwym życiu. Jestem Tym Ludziom za to bardzo wdzięczna. Chodziliśmy po górach, śmialiśmy się, graliśmy w gry dla małych dzieci. Fajnie było. Niezadowolony ze wszystkiego „tatuś” poszedł na święta do kolegi . I dobrze. Lepiej mu tam niż mielibyśmy sami tylko we dwoje próbować udawać w wigilijny wieczór że jesteśmy „kochającą się rodziną”. No i jeszcze bardzo ważny fakt – że nie musiałam marnować czasu na całą tą obrzydliwą świąteczną kuchenną krzątaninę, której szczerze nienawidzę, a mogłam go poświęcić na spacery i takie zwyczajne bycie z innymi ludźmi. To było strasznie fajne. Całą sobą, całym ciałem i całą duszą czułam się dobrze. Bardzo dobrze.

Jedzeniowo naprawdę wspaniale. Na czas wyjazdu zrezygnowałam ze szczegółowego planu posiłków, ale założyłam sobie pewne granice spożywanych porcji (tyle chleba, tyle ziemniaków, tyle zupy, tyle nabiału i yyyy… warzywa bez ograniczeń mniam). Gospodyni przechodziła samą siebie. Dodatkowo jestem jej wdzięczna, bo robiła specjalnie dla mnie wegetariańskie dodatki do posiłków. Posiłki były dwa: śniadanie i obiadokolacja. Ja sobie dorobiłam sama trzeci dodatkowy posiłek, który składał się z owoców, orzechów i kawy z mlekiem. I to mi w zupełności tam wystarczało, pomimo dość aktywnie spędzanego czasu. Chodziłam najedzona. Jedynie na co uważałam to na ciasta i ciasteczka – skosztowałam smakołyków w wigilię ale potem omijałam je szerokim łukiem. Nie było łatwo się tłumaczyć wszystkim dookoła dlaczego nie chcę „tylko jednego”. No bo jak tu się tłumaczyć, że ma się taką „chorobę” że jak się zje „tylko jedno” ciasteczko to niechcący można potem w ciągu godziny zjeść całe ciasto dostępne w promieniu kilometra i jeszcze wyjeść gospodyni z garnka kluski które dopiero zaczęły się gotować? Mówiłam że „nie, bo na jednym nie poprzestanę” i nie tłumaczyłam się głębiej. Kręcili głowami, przekonywali, w końcu zajmowali się swoimi ciastkami i wszyscy byli zadowoleni. W końcu więcej ciasteczek zostawało dla innych! W efekcie waga w czasie świątecznego wyjazdu spadła o pół kilograma. No i super!!!

Dobra passa trwała jeszcze do Nowego Roku. W sumie od 8 grudnia pozbyłam się trzech kilogramów. Centymetry w talii, brzuszku i biodrach też się zmniejszyły. Bo to właśnie od 8 grudnia, po rozmowach z dwoma osobami które mają podobne problemy z jedzeniem nagle jakimś cudem przestałam się objadać, wprowadziłam plan jedzenia z 4 posiłkami w tygodniu i 3 w weekendy i pilnowałam żeby nie podjadać między posiłkami. Skąd na to wzięłam siły? Nie wiem. Ta zagadka jest dla mnie niepojęta i nierozwiązywalna. Może to dlatego, że poczułam się zrozumiana przez kogoś? Gdybym znała rozwiązanie tej zagadki – stosowałabym tę „sztuczkę” zawsze wtedy, kiedy dopada mnie Demon Głodomorra i tracę nad sobą panowanie.


Niestety po Nowym Roku wszystko zaczęło się chwiać. Za mną dopiero pięć dni stycznia, a już trzy razy „zajadłam”. Z czego wczoraj to już tak dosyć konkretnie, zupełnie świadomie urządzając sobie wcześniej zakupy produktu, który zwykle pożeram w stanowczo za dużych ilościach (to znaczy tyle ile widzę tyle zjem) I nie są to bynajmniej warzywa ani owoce, tylko zawsze produkty tłuste, słodkie albo słone, bardzo przetworzone i bardzo kaloryczne, a często i dość drogie niestety. Najgorsze jest to, że to naprawdę działa tak, jakby opętywał mnie najprawdziwszy Demon Głodomorra i dyktował mi co mam robić wbrew własnej woli. Ja jestem totalnie świadoma tego co robie, wiem że nie będzie dobrze jak zjem to czy tamto, ale coś we mnie krzyczy „tylko troszeczkę” i choć wiem że na troszeczce się nie skończy, to i tak pędzę do sklepu, kupuję i pożeram. Jestem świadoma, że to jest ostatni moment kiedy jeszcze mam wybór – powiedzieć nie, zawrócić spod sklepu albo w ostateczności odłożyć produkt z powrotem na półkę albo do lodówki. Ale coś we mnie nie chce odwrotu. Chce się najeść. „Potem będziesz rozkminiała jak to zrobić żeby w przyszłości się nie objadać – teraz szamaj” – krzyczy coś wewnątrz mnie. A ja ulegam i … rozpływam się w dzikiej przyjemności, po to tylko żeby za chwilę uświadomić sobie, że wcale nie odczuwam przyjemności ze zjadanej trzeciej pod rząd tabliczki czekolady mojej ulubionej firmy albo trzeciej pod rząd porcji innego ulubionego produktu. Przyjemność trwa chwilę. Potem to już tylko jakaś agonia. Więc dlaczego to robię?  Konia z rzędem temu, który zna odpowiedź…


Znowu rozmawiałam wczoraj z osobą o podobnych problemach. To znaczy najpierw się objadłam a potem rozmawiałam. Może sensownie byłoby zacząć od rozmowy a nie od objadania, ale bałam się że znajoma nie będzie w stanie unieść mojego problemu z chęcią objedzenia się i stanie się diabli wiedzą co. A może po prostu nie chciałam pozbawiać się przyjemności z objedzenia, słusznie zakładając, że rozmowa z mądrą i życzliwą osobą może wpłynąć hamująco na mój apetyt? Rozmawiałyśmy o swoich doświadczeniach a ja rozkminiałam, po jaką cholerę ja się tak obżarłam.
Tak mi do głowy przyszło, że może to kwestia smaku tego, co mam w planach zjeść. No bo w planach miałam buraczki, które mi się – szczerze pisząc – w ogóle nie udały. Chciałam być nadgorliwa, przestrzegać zasad i unikać cukru. I nie posłodziłam tych buraczków. Dałam tylko trochę cytryny i oleju. W efekcie były kwaśne i niezachęcające. Do tego były jeszcze przedwczorajsze… W takiej sytuacji logiczne, że kombinowałam jak by tu zastąpić niesmaczny produkt czymś bardziej smacznym. A że byłam głodna, zmęczona, na dworze było ciemno i zimno, a do tego było mi smutno – no to co zrobiłam? Kupiłam coś mega bezwartościowego, tłustego, kalorycznego i drogiego. No i zjadłam. Acha, czyli muszę pilnować żeby te moje jedzonko zawsze było smaczne i absolutnie nie próbować nadgorliwie na siłę przestrzegać ślepo wszystkich zasłyszanych zasad. Nie jestem uzależniona od cukru, łyżeczka cukru nie spowodowałaby u mnie ataku wilczego głodu. Za to kijowo przyprawione buraczki być może właśnie stały się przyczyną tegoż głodu.
Ach, no i jeszcze jedną przyczynę znalazłam jedzenia byle czego. Zaplanowałam sobie wypasione śniadanie, które miało być super smaczne ale też wymagało sporo czasu na przygotowanie (około pół godziny). Jednego dnia niespodziewanie musiałam wcześniej pojechać do pracy, drugiego dnia zaspałam -  w obu przypadkach tego wypasionego śniadania nie zjadłam a potem kombinowałam byle co. Wieczorem skończyło się ze słoikiem nutelli… Jeszcze gorzej było, jak mi się nie chciało i nie zrobiłam sobie żadnego planu jedzenia na najbliższy dzień a przy okazji miałam pustawą lodówkę. Znowu wpieprzanie byle czego chemicznego, przetworzonego, drogiego i mega kalorycznego a za to wcale nie sycącego. Czyli potrzebny mi realistyczny plan, możliwy do wykonania, w miarę pełna lodówka oraz dobry pomysł na parę „zamienników” w razie „jakby co” – bo tych „jakby co” to w moim życiu dość sporo.


Po rozmowie podziękowałam znajomej za dobrą energię, która pomogła mi dojść do tych wniosków i popędziłam do komputera, żeby zaplanować szamanko na dzisiaj. (Kiedyś fascynowała mnie informatyka i dzięki temu często komputer pomaga mi w takich praktycznych sprawach). Póki co I i II sniadanie OK. Ale to nic nie znaczy, bo moje demony budzą się prawie zawsze dopiero po siedemnastej. A ja jak na złość po pracy odwiedzam w szpitalu znajomą, znowu obiadek będę miała opóźniony i … i diabli wiedzą co dalej…

Na razie jest dobrze.

  • biedroniczka

    biedroniczka

    7 stycznia 2016, 19:18

    No właśnie, ważne żeby nie przestrzegać W MILIONIE procentów tych zasad... Ja od czasu do czasu pozwalam sobie na czekoladę , na coś nie zdrowego. Solę (oczywiście w miarę stosownie), jeśli coś potrzebuje cukru to dodaję (jasne że nie wielką łyżkę tylko z umiarem) i na razie się udaje ;)) Buziaki i trzymam kciuki. PS. Zapraszam Cię do znajomych bo bardzo fajne - mądre to Twoje pisanie ;) Pozdrawiam

  • grubas11111

    grubas11111

    6 stycznia 2016, 19:46

    mam to samo od trzech lat, wiem jak jest. Teraz zauważyłam, że jak powiesz komuś o tym bliskiemu, najlepiej jakby mieszkał z Tobą- że się np odchudzasz czy coś to bardzo to pomaga wytrwać. A jak czujesz, że jest szansa że popołudniu dopadnie Cię chęć objedzenia się, umów się z kimś na kawę, zapisz się do fryzjera itp, coś co nie pozwoli Ci zostać w domu pod żadnym pozorem nawet jeśli nadejdzie ta chwila. Nie wiem takie są moje sposoby :) Trzymam kciuki ;)

  • eszaa

    eszaa

    6 stycznia 2016, 15:06

    to sa kompulsy, albo ich początki. Mnie czasem tez dopada cos podobnego i zgrzesze,ale raczej rzadko i jestem w stanie poprzestać na dwóch kawałkach pizzy ,dwóch tortowych ciastkach albo paczce chipsów(dużej). Nie zeby to wszystko na raz :) Jeszcze póki co mam hamulce;)